Są płyty, które wypadają z głowy, zanim pamięć krótkotrwała zdąży je przerobić. Są takie, które się pamięta. I są też takie, których się nie zapomina. Niczym wino i kobieta - im dalej od debiutu, tym zdają się być jeszcze słodsze, lepsze i godne podziwu. I taką właśnie płytę przedstawię Wam dzisiaj.
Machine Head jest na tyle rozpoznawalny i ma tak wyrobioną markę, że nawet gorsze momenty w karierze łatwo tym panom wybaczyć. Od czasu ich nieprawdopodobnego debiutu (pragnę zaznaczyć, iż był to najlepszy debiut w historii Roadrunner Records!) zespół sukcesywnie pnie się ku szczytowi uwielbienia i wirtuozerii. "Burn My Eyes" ma nieco przewrotny tytuł, gdyż oczy są raczej ostatnim narządem, który zostaje skopany doszczętnie przez tę płytę. Na pierwszy rzut lecą uszy, zaraz potem mózg.
Na tym albumie nie ma miejsca na kompromisy. Są tylko trzy opcje: Take it, leave it, or die. Osobiście lobbuję za tym pierwszym wyjściem. Każdy kawałek utrzymany jest w podobnej stylistyce, posiadający podobną dawkę agresji, emocji i niesamowitej energii, chociaż w tym konkretnym przypadku nie da rady dostać tak zwanego kotka z nadmiaru szczęścia. Ta płyta jest niczym narkotyk, cały czas chce się więcej. Samą muzykę przedstawioną na tym albumie ciężko rozłożyć na czynniki pierwsze bez znacznego zagubienia się w zeznaniach. Gitary duetu Flynn i Mader są ostre, agresywne i powalają na kolana. Wszelkie riffy są przemyślane, powodują bolesne przydepnięcie miłości własnej każdego, kto myśli, że umie grać. Dokładając do tego świetną sekcję rytmiczną i absolutnie genialny, męski i pełen emocji wokal Flynna, mamy praktycznie płytę idealną. Co ciekawe, późniejsze zmiany w zespole na stanowisku gitarzysty i perkusisty wyszły zespołowi na dobre. Panowie McClain i Demmel wnieśli nową energię i przy okazji sprawili, iż te wszystkie numery nagrane na "Burn My Eyes" na żywo brzmią jeszcze bardziej kosmicznie niż na płycie nagranej w pierwotnym składzie.
W jednym z wywiadów Robb Flynn powiedział, że nie zna złotego środka, ani nie ma odpowiedzi na wszelkie pytania odnośnie otaczającego nas świata. Ale czy tego właśnie należało by oczekiwać w tekstach? Czy chodzi o złapanie króliczka i przerobienie go na pasztet, czy też o sam pościg? Panowie pokazują swoje poglądy w dość jasny sposób. Myślę, że chociaż od ponad 16 lat piszą teksty i tworzą muzykę to, co chcą nam przekazać, jest cały czas aktualne. "Death church" jak w mordę strzelił pasuje do sytuacji w naszym (mało) radosnym państewku. Przesłanie "I’m your god now" zrozumie chyba każdy, kto sam posiada jakiś nałóg, bądź miał styczność z osobą uzależnioną. Co ciekawe, temat przewodni tej piosenki został rozwinięty w kawałku z zupełnie innej płyty (vide: "Only the names").
Zawsze podziwiałam Flynna za tak zgrabne dopasowanie słów, za to, iż teksty, które pisze są ponadczasowe. Odbieram je nawet teraz w bardzo podobny sposób, kiedy miałam lat 14. Cały czas ich przesłanie jest dla mnie aktualne, potrafię odnaleźć siebie i swój pogląd na wiele spraw w tym, co mogę wyczytać w tych słowach. Panowie ze Slipknota zawsze powtarzali, że ich muzyka boli (z czym się całkowicie zgadzam), natomiast w przypadku Machine Head mamy do czynienia z innym bólem. Bardziej przyszłościowym. Bólem myślenia.
Płyta zarówno zaraz po wypuszczeniu jej na rynek, jak i obecnie jest swoistym fenomenem i niedoścignionym wzorem. Nie potrafię znaleźć w niej nic, do czego mogła bym się przyczepić. Z całkowicie czystym, wypranym w Perwollu sumieniem mogę polecić ten krążek. Na pewno znajdziecie na nim coś dla siebie.
Julia Kata