Jeżeli w przypadku The Devil Wears Prada można mówić o jakichkolwiek rozczarowaniach to tylko i wyłącznie pozytywnych. Jakiś czas temu w necie pojawił się jeden, świeżutki i zapowiadający właśnie recenzowaną epkę numer. Był to mało koszerny, brutalny i bardzo szybki "Outnumbered", który wywował we mnie zróżnicowane, ale w głównej mierze pozytywne odczucia. Szczerze przyznam się, że nowy (a raczej stary, ale poddany znacznemu liftingowi) kierunek obrany przez TDWP z pewnością pozwoli im zaistnieć w świadomości ZNACZNIE szerszego grona słuchaczy - jak mniemam nie tylko chrześcijan jak i post-hardcore'owców. Ba! Jestem w stanie pokusić się o tezę, iż nawet zatwardziałe, grube misie lubujące się w deathcore znajdą tutaj coś dla siebie.
Pięć utworów, nieco ponad dwadzieścia minut muzyki - a uśmiech malujący się na twarzy pod żadnym pozorem nie chce z niej mówiąc lapidarnie - zejść. Materiał zawarty na "Zombie" wywiera ogromne wrażenie i nie bójmy się tego przyznać, wymusza spore oczekiwania co do następcy "With Roots Above And Branches Below". Bezlitośnie szybkie tempa, multum arcyciekawych przejść na bębnach (mój faworyt to wściekły, pędzący na złamane karku "Anatomy"), masa, ale to naprawdę masa samplowanych smaczków, klawiszowych pasaży czy też wstawek wprost zerżniętych z horrorów nieco niższej klasy jak i nawet nieco dyskoteki, zdecydowanie ubarwiają ten materiał.
Poprawiły się wokale (choć zachodzę w głowę czy da się lepiej krzyczeć jak i czysto śpiewać), w głosie Mike'a Hranicy słychać więcej wkurwienia, nienawiści, która nie przystoi rasowym chrześcijanom. W ogóle słowem klucz do opisania "Zombie" jest wściekłość, agresja, parcie do przodu łamiąc przy tym wszystkie kości i dewastując małżowiny uszne. Nie brakuje połamanych zagrywek w niemal singlowym "Outnumbered", jak i KOLOSALNYCH (dosłownie i w przenośni) breakdownów, które jak nigdy wcześniej nie były ani tak przemyślane, ani tak umiejętnie zaaranżowane. Aż chce się ordynarnie mówiąc - walnąć komuś po mordzie. Sprawdźcie choćby końcówkę rzeczonego "Outnumbered" - istne szaleństwo.
Jakby ktoś szukał przyjemnego groove znajdzie go w "Revive". Kosmiczne odgłosy, maszynowa praca perkusji (skojarzenia z Fear Factory) a nawet EPICKIE partie klawiszy budują fenomenalny, przejmujący nastrój bez patosu i zbędnego pierdzielenia. Wciąż brutalnie, do przodu bez rozmieniania się na drobne byle tylko "zaskoczyć" słuchacza słodką melodyjką, śpiewanym refrenem (choć ten akurat miażdży) czy chórkami. W każdym bądź razie materiał z "Zombie" powinien być w całości odgrywany na koncertach. Najlepiej utwór za utworem by publiczność nie miała ani chwili na odpoczynek. Tak koncertowego materiału nie bazującego na blastach ani na klasycznych motywach granych na At The Gatesowską modłę dawno, ale to dawno nie słyszałem.
Propsy jak nic. Gdybym miał zespół chciałbym brzmieć i grać tak jak oni. Aż żal dupę ściska no!
Grzegorz "Chain" Pindor