Co za przebojowa płyta! Zdaję sobie sprawę, że moja definicja przebojowości pewnie nieco różni się od tej powszechnie przyjętej, myślę jednak, że w idealnym świecie kawałki ze "Stoned to Doom" leciałyby w radio na okrągło. Niestety, nie żyję w idealnym świecie, o czym wszystko wokół przypomina mi nieustannie, a poza tym nie słucham radia. Mogę za to zarzucić sobie debiutancki krążek Keef, kiedy tylko mam na to ochotę, i dać się ponieść jego dźwiękom.
Materiał ten z każdym przesłuchaniem podoba mi się coraz bardziej. I wprawia mnie w dobry nastrój. Takie granie przyswajam w dowolnej ilości i pod dowolną nazwą. Nie ma co się oszukiwać, Kanadyjczycy prochu nie wymyślili. Świadomie podążają ścieżką przetartą wcześniej przez innych. Ale przecież nie może być inaczej, skoro album nosi taki, a nie inny, wszystko mówiący tytuł.
Panowie wzięli na warsztat wysokogatunkowy doom (Saint Vitus kłania się nisko) i elegancko połączyli go z chwytliwością typową dla hard rocka. Taka mikstura, przy odrobinie talentu muzyków, często daje znakomite efekty i dokładnie tak jest tym razem. Wytwórnia porównuje Keef do Goatsnake i trzeba przyznać, że są ku temu powody. Myślę tu przede wszystkim o pierwszym albumie Amerykanów. Obydwie kapele w sposób niezwykle naturalny nadają swemu graniu bardzo wyrazisty, przebojowy charakter. Podobny jest również sposób komponowania, a nawet styl wokalny frontmanów obu zespołów. Zarazem trudno tu jednak mówić o kopiowaniu pomysłów. A co najważniejsze, już na etapie debiutu Keef wcale nie ustępuje poziomem zdecydowanie bardziej znanym kolegom po fachu. Zresztą "Stoned to Doom" może kojarzyć się nie tylko z twórczością Goatsnake, ale też na przykład z Pale Divine, Terra Firma (w żwawszych momentach, np. "Evilizer") czy wydawanym również przez PsycheDOOMelic Leather Nun America.
Keef zadbał, by materiał brzmiał bardzo klasycznie, jak przystało na kolejne pokolenie spadkobierców (i wiernych uczniów) Black Sabbath. Jest więc odpowiednio ciężko, ale nie ociężale. Część kawałków utrzymana jest w szybszych czy średnich tempach. Utwory skonstruowane w oparciu o klasyczny rockowy schemat bazują na konkretnych, mięsnych, pełnotłustych riffach. A te Kanadyjczykom udały się przednio. Znam kapele, które na podstawie riff’ów rozrzutnie wykorzystanych na "Stoned to Doom" zbudowałyby co najmniej cztery krążki (a może i całą karierę). Ale nie Keef, tu każdy utwór to odrębna historia, autentyczna doomowa perełka, dzięki czemu cały materiał jest bardzo urozmaicony. Warto wspomnieć też o świetnych melodyjnych solówkach czy paru instrumentalnych odjazdach. Elementy te stosowane są jednak z umiarem, ważniejsza jest bowiem zwartość kompozycji, które oscylują tu średnio w okolicach pięciu minut. Zwolennicy psychodelicznych, wielominutowych jazd, czy też muzyków rozmiłowanych w warsztatowych popisach proszeni są zatem o zmianę przedziału.
Bardzo dobrą pracę instrumentalistów uzupełnia Gregory Cochrane, okupujący mikrofon. Okupujący dlatego, że partii wokalnych jest tu więcej niż sporo, a co najważniejsze - są znakomite. Gregory dysponuje świetną barwą głosu, niemal stworzoną do tego typu grania. A tutaj dobry wokal to połowa sukcesu. Zwróćcie uwagę choćby na to, co wyczynia w "Cut it Open". Wspomniałem już o podobieństwie jego maniery do Pete Stahla z Goatsnake, mam jednak wrażenie, że frontman Keef jest w stanie wykrzesać z siebie nieco więcej, lepiej też operuje w bardziej heavymetalowych obszarach. Co więcej, w kilku momentach zbliża się nawet do charakterystycznego stylu Devona Graves’a (Psychotic Waltz / Dead Soul Tribe).
PsycheDOOMelic twierdzi, że Keef to wschodząca gwiazda gatunku i tu również się nie myli. Zdecydowanie warto sprawdzić.
Szymon Kubicki