Wszystkich którzy czytali wywiad z Jordanem Cullenem, wokalistą Few Words For Comfort zapraszam również do przeczytania niniejszej recenzji. Szczerze mówiąc jeżeli oczekujesz umiarkowanie brutalnej, nieszablonowej i na swój sposób wesołej muzyki idącej w parze z konkretnym - w tym wypadku konceptualnym przekazem, w tekstach Few Words For Comfort znajdziesz coś dla siebie, a całość IDEALNIE trafi w Twoje gusta.
Cztery fantastycznie zaaranżowane kompozycje, wpadające w ucho riffy, swoista przestrzeń, odpowiednio wyważona dawka agresji ,a przede wszystkim TEN głos Jordana Cullena stanowią o sile i jakości tego materiału. W rozmowie przeprowadzonej z wyżej wspominanym już wokalistą niejednokrotnie porównywałem dokonania jego grupy do dzieł takich nazw jak Emarosa (głównie przez wokale), Poison The Well oraz A Day To Remember. Do tego kolorowego woreczka dorzucam jeszcze Four Year Strong z racji na bardzo pozytywny, wręcz słoneczny wydźwięk całości. Niezły miks prawda? Wszystko to prosto z południowej Kalifornii, o której większość z nas pewnie teraz marzy. Bez krzyży, z wielką słoneczną i wiecznie świecącą lampą na nieboskłonie oraz skąpoodzianymi pannami na plaży....
Osobiście gromko kibicuję tej formacji. Nie zamierzam tego ukrywać. Obawiam się jedynie, że konkurencja może ich nieco zmiażdżyć, co wcale nie oznacza, że znikną z radaru wszystkich zainteresowanych tego typu graniem. Co to, to nie. Zresztą, czas pokaże czy i w barwach której stajni odnajdą dla siebie miejsce. Na dzień dzisiejszy wszystkie elementy, które składają się na ten zespół są jak to mawiam - smakowe i fikuśne. W każdym bądź razie Few Words For Comfort to zespół perspektywiczny, który z pewnością SAM utoruje sobie drogę.
Generalnie, jakby się już do czegoś przyczepić to jedynie do nieco brudnego (co pewnie było zamierzone) brzmienia, co nie jest niby żadnym novum, aczkolwiek jak dla mnie w ostatecznym rozrachunku produkcja tego małego albumu znacznie ucierpiała. Miło jednak słyszeć wyraźny bas oraz naturalne brzmienie perkusji. Albo brakło im kasy na konkretne nagrywki w studio, albo po prostu (co jest bardziej prawdopodobne) zapragnęli brzmieć żywo, niemalże koncertowo. W trakcie ich występów na żywo z pewnością doskonale sprawdzają się okazjonalne breakdowny, co warto odnotować - cieszy mnie to, że tak umiejętnie zaadaptowali ten element - oszczędnie ale bardzo konkretnie - jak na post-hardcore przystało. Co więcej, nie obce im są zarówno szybkie, punkowe tempa (''Revenge is best when murder follows'') jak i wolne, ciężkie granie dla nieco twardszych zawodników (''Oh no! Never thought..''). Tak czy owak, bez rozczłonkowywania tego albumiku na nudne czynniki pierwsze sprawdźcie ich MySpace i wyraźcie swą opinię w komentarzach. Na to czekają.
Grzegorz ''Chain'' Pindor