Nie wiem czy ktoś na ten album czekał. Ja szczerze przyznam się, że nie bardzo. Choć proces jego powstawania regularnie monitorowałem. Singiel zaostrzył mi apetyt, lecz niestety, chcąc nie chcąc pojawia się więcej pozycji z którymi poznać się pragnę bliżej i szybciej. Na przykład z najnowszym Impending Doom (chrześcijański deathcore), albo z progresywnymi deathcore'owcami z Elitist, o których przeczytacie sporo ciepłych słów i z góry uprzedam fanów Periphery jak i Veil of Maya, że Elitist to bardzo łakomy kąsek - niestety także ze Stanów i oczywiście niedostępny w naszym kraju.
Co zaś się tyczy The Acacia Strain już na pierwszy rzut ucha słychać nie małą zmianę w grze antagonistów Chicagowskiego Emmure. Przejście na ośmiostrunowe gitary słychać od pierwszego taktu "The Beast", i choć mój sprzęt audio do najlepszych na świecie nie należy, moc i beton wylewający się z głośników bardzo brzydko mówiąc, wpierdala w glebę. Nigdy bym się nie spodziewał takiego ciosu, a już tym bardziej takiej nienawiści buchającej prosto w moją twarz i przenikającej wprost do środka małżowin usznych. Vincent (wokalista) faktycznie wychodzi z przekonania, że z "hejterstwem" do świata jak i zamieszkujących go ludzi (a może po prostu ich wad?) mu do twarzy, i prawdopodobnie nikt z takowego go nie wyprowadzi.
"Wormwood" ma jednak to do siebie, że albo ten album kochasz, albo nienawidzisz. Kochać można za ciężar, za strzał prosto między oczy, za bezpardowony przekaz jak i za masywne, potężne brzmienie. Nienawidzić można (niestety) za notoryczne breakdownowe chug chug, jak i za jednostajność. To, że grają szybciej, na hardcore'ową modłę w takim "Ramirez", wcale nie oznacza przebłysków geniuszu. Mnie co prawda monotonne łojenie do przodu z typowym dla nich groove (sprawdźcie "The Carpathian" lub "The Impaler" - to jest to!) jakoś nie nudzi, bo nie ukrywam, "Wormwood", choćby pod względem aranżacji bębnów robi mi całkiem dobrze - a jak odkręcisz potencjometr na 10 strach się bać tego co się stanie z głośnikami. Szczytem jednak zmuły (bo można ją niestety załapać) jest utwór o uroczym tytule "Tactical Nuke". Ponad pięć (P-I-Ę-Ć) minut jednego, powolnego breakdownu, nie zmieniającego ani tempa, ani metrum, a na dodatek bombka nie ma wokali! Istny szczyt patologii i penerstwa.
Brać na własną odpowiedzialność.
Grzegorz "Chain" Pindor