Drżyjcie nietoperze i inne żyjątka! Drżyjcie dziewice i fani popu! Oto książę ciemności Powraca! Reumatyzm mu nie straszny, wciąż ma werwę i doprowadzi Was do krzyku.
Są muzycy, którzy muzycznie nie starzeją się nigdy. Sprzedają miliony płyt, mają tysiące fanów, a jednocześnie nie stoją w miejscu. Potrafią zaskakiwać i budzić zachwyt. Takim właśnie rodzajem muzyka jest Ozzy Osbourne. O jego muzyce mówiono już wiele. Dobrze, źle- różnie. Jednakowoż jest to jedna z ikon i podpór cięższej sceny muzycznej. Nie ma chyba człowieka, który nie słyszał w swoim życiu tego specyficznego, intrygującego głosu. I oto pojawia się po trzech latach nieobecności nowe dziecko Księcia. Jest krzykliwe, głośne i bardzo, bardzo rockowe.
Na dzień dobry dostajemy solidnego kopa w postaci "Let it die". Kawałek nieco elektroniczny, mocny i ze świetnymi riffami. Po nim zostajemy zachęceni do krzyku (Let Me Hear You Scream). Ale może być to tylko i wyłącznie krzyk szczęścia i radości. Gdybym posiadała ogon, to zapewne zaczęła bym nim merdać słuchając tego kawałka. Polecam ten utwór szczególnie rano, w ramach pobudki. Ma w sobie więcej energii niż niejedna mała czarna. Dalej nasze uszy zostają uraczone raz cięższymi, raz lżejszymi numerami. Niemniej jednak w każdym z nich słychać świetne, przemyślane i wyjątkowo dopracowane gitary. Riffy nie podśmiardują starzyzną, są świeże, fantastycznie dopasowane i potrafią wzbudzić zachwyt. No, trochę nienawiści u tych, którzy nie potrafią tak grać się na pewno pojawi. Ale cóż zrobić? Lepsze takie emocje, niż żadne. Ozzy nie daje się stłamsić temu gitarowemu szaleństwu, pokazuje kto tu rządzi. A rządzi się niewątpliwie. I nie sądzę, aby kiedykolwiek dał się zdetronizować. Poza tym, kto miał by to niby zrobić?! Płyta jest wyjątkowo równa, świetnie przemyślana i zdecydowanie nie pachnie starym człowiekiem (chociaż jak widać stary Ozzy nadal może wyprodukować muzykę porywającą tłumy). Teksty szybko zapadają w ucho i przy drugim podejściu do słuchania już zaczyna się nucić razem z Ozzym.
Zdecydowanie jest to krążek godzien polecenia, myślę, że uda mu się nieźle namieszać na listach przebojów. Album skopał już kilka tyłków popowych landrynek (prawdopodobnie ilość tipsów ogryzionych z rozpaczy jest większa, niż roczne spożycie KFC w pewnym kraju na S) i w tej chwili okupuje czwarte miejsce na liście Billboardu. Hell Yeah! Czy pójdzie wyżej? Na pewno, ostatecznie Książę jest tylko jeden i łatwiej mu się wspinać do góry mimo swego zacnego już wieku, niż młodym pinkozaurom na szpileczkach.
Julia Kata
Zdaniem redaktora prowadzącego:
Niepodrabialny, niesamowity, niezapomniany i przede wszystkim naprawdę stary - taki jest Ozzy Osbourne. Przez ostatnie lata swojej kariery raczył nas pokazywaniem swojej nietypowej rodzinki, która nie miałaby szans w starciu z normalnym społeczeństwem. Do tego nagrywał kiepskie płyty. Na samo dno upadł z wydanym w 2007 roku "Black Rain", choć wcześniej również nie było szczególnie dobrze. Ostatni znośny album Ozzy Osbourne wydał w 1995 roku, więc było to aż 15 lat temu. Najświeższy krążek księcia na mojej półce pochodzi z AD 1991.
Nieważne jednak w jakiej formie był sam Ozzy, zawsze miał szczęście do ludzi, którzy go otaczali. Trudno jest bowiem wydać totalnego gniota, gdy ma się w swoich szeregach Iommiego, Roadsa czy Wylde'a, prawda? No ale nie mieliśmy gadać o przeszłości, tylko o teraźniejszości, a starszy pan wydał właśnie swój dziesiąty solowy album. Zakk poszedł w odstawkę, a na jego miejscu pojawił się młody, grecki shredder Gus G. Producent Kevin Churko mocno włączył się w proces powstawania utworów i w ten sposób powstał "Scream". Pomysł częściowo zadziałał. Riffy, podwójna stopa i sam Ozzy, tak dynamiczny jak nie był od całych wieków. W końcu odzyskał swój młodzieńczy (no, może tutaj odrobinę przesadzam) urok. Zapomnijcie o śpiewaniu przez nos. Książę ciemności odwiedził laryngologa i znów jest w stanie odstawiać sztuki na wysokim poziomie.
To jednak, że jest w stanie, nie znaczy że to robi. Szybko bowiem przypominamy sobie o tym, że to co dobre, nie jest w stanie wrócić w stu procentach. Jest bowiem mnóstwo momentów, w których słychać nu-metalowe echa w postaci oranych w nieskończoność riffów. Gus G. mógł być gwiazdą tej płyty. Wprowadzić na album Ozzy'ego powiew europejskiej świeżości ze swojej power metalowej kapeli Firewind. Zamiast tego stał się zatrudnionym przez gwiazdora grajkiem, który dostosowuje się do poziomu Ozzy'ego. Mógł wyciągnąć go do góry lecz tego nie zrobił. Szkoda. Wierzcie mi lub nie, drodzy czytelnicy, ale gdy zamiast porywających, ba, piorunujących zagrywek, jakie słyszałem w przeszłości spod palców Greka, do moich uszu zaczęły w wielu utworach dobiegać zamerykanizowane solówki... to złamało to moje serce.
Czyli "Scream" jednak jest porażką? W perspektywie ostatnich dokonań Ozzy'ego to na pewno krok w dobrym kierunku, choć czy można było zejść poniżej poziomu żenującego "Black Rain"? Czy to ma rodzić u nas optymizm? Mogłoby, ale gdy ma się świadomość ogromnego potencjału ludzi współpracujących w tym projekcie, łatwo się zniesmaczyć zdając sobie sprawę, że to może być kolejna płyta nagrana na przysłowiowe "odwal się" by utrzymać przy życiu ledwo zipiącą legendę.
Ocena: 6/10
M. Kubicki