"Ogromny Lewiatan, straszny potwór wodny, przewala się na boki, lub leży swobodny, wydając się zdaleka jak skały obszerne"… legenda żyje!
Parafrazując klasykę polskiego kina chciałoby się napisać, że jaki Therion jest to każdy wie, ale byłoby to tylko kokieterią. Jaki Therion jest tego w zasadzie nie wie nikt, bo za kierunkami rozwoju zespołu nie nadążyłby sam Usain Bolt, a co dopiero słuchacze rocka i metalu. Te kierunki od 1987 roku wyznacza Christofer Johnsson, który tegorocznym albumem „Leviathan” zapoczątkował nową muzyczną trylogię.
W sensie tytulatury Therion będzie musiał konkurować z klasykiem, bo płytę o tym samym tytule w 2004 roku wydał Mastodon. Obie kapele, choć w sensie muzycznym biegunowo różne od siebie, łączy umiejętność interpretacji symboliki zawartej zarówno w świętych, jak i w potępionych księgach. Twórczość Therion to wręcz pochodnia w mrokach zapominanych symboli tego świata. W ostatnich latach różnie bywało z kondycją kapeli, ale uwierzcie, że pierwsza odsłona „Leviathan” zapowiada odrodzenie szwedzkiego zespołu.
Album zawiera łącznie jedenaście utworów, które zarejestrował poważny zaciąg muzyków, szczególnie jeśli chodzi o rozbudowaną sekcję wokalną. To ważna warstwa twórczości Therion, bo zespół w słowach tym razem zabiera do mitologii azteckiej, celtyckiej, chińskiej, germańskiej, greckiej, fińskiej i perskiej, w najmroczniejsze objęcia Starego Testamentu, do świata Sumerów, arabskich mądrości, a nawet do okultystycznych zaklęć. Wszystko to dzieje się na dystansie nieco powyżej trzech kwadransów muzyki. Wyobraźcie więc sobie ile wysiłku włożył Christofer Johnsson, aby to wszystko okiełznać. W każdym razie warto dodać, że motyw przewodni, wielki Lewiatan, wydaje się być odniesieniem do potworów i objawień zła w innych wspomnianych obszarach wierzeń.
Bez zła nie byłoby zabawy, bez Lewiatana nie istniałyby najbardziej wymyślne oceaniczne opowieści, a bez Therion muzyka byłaby uboższa. Wszak w tej niezwykle rozbudowanej i połączonej ze sobą sekcji lirycznej wyłania się pasjonująca gra dźwięków i melodii. Therion na krążku „Leviathan” kreuje metalową symfonię, którą wypełniają liczne, zapadające w pamięć partie instrumentalne. Grupa nie stroni od dynamicznych utworów, często opartych na wyraźnym metalowym rdzeniu, na którym rozgrywają się operowe dialogi („The Leaf on the Oak of Far”, „Tuonela”, „Aži Dahāka”, „Great Marquis of Hell”, „Psalm Of Retribution”) oraz od podniosłych form wyłaniających się jako rock opera („Leviathan”, „Eye of Algol”, „Nocturnal Light”, „El Primer Sol”).
Podobać tu się może ilość współgrających ze sobą dźwięków, liczne wtrącenia instrumentalne i przejmujący klimat, często subtelnie akcentowany motywami współgrającymi z lirycznym przesłaniem konkretnego utworu. Album brzmi doniośle, pięknie i majestatycznie. Uzupełniają go orientalne i folkowe akcenty. Wypełnia majestat właściwy legendzie Lewiatana.
W zawartości albumu nie zabrakło również utrzymanej w odpowiednim tonie ballady („Die Wellen der Zeit”), a stempel na dziele stawia klimatyczne wyśpiewany epilog pod postacią „Ten Courts of Diyu”. Pamiętajmy, że nad całością rozciąga się aura symfonii. Podniosłe chóry są niczym kolejny instrument w talii tego albumu. Każda kompozycja to osobna przygoda, każdej niezależnie od natężenia klasycznych rockowych instrumentów towarzyszą odpowiednie wstawki. Te utwory to niczym kolejne rozdziały w książce. Rozmaite akcenty podpowiadają w której części „Leviathana” się znajdujemy. Jest więc treść, są didaskalia, jest i piękna oprawa, która sprawia, że siedemnasty album studyjny Therion to dzieło ze wszech miar pasjonujące. Jednakże kurz po tym krążku wcale nie opada. Kolejne części przed nami. Odliczam dni!