Amahiru to projekt muzyczny, poniekąd supergrupa, którego styl niewiele odbiega od gatunków, które reprezentują jego twórcy.
W tym przypadku siłą napędową są francuski multiinstrumentalista, znany przede wszystkim z występów w roli basisty w Dragonforce Frédéric Leclercq i japońska gitarowa wymiataczka Saki, związana z kobiecym, power metalowym Mary's Blood. Poznali się podczas trasy koncertowej po Japonii, na której Dragonforce był supportowany przez Marry’s Blood właśnie. Mamy więc do czynienia z muzykami, którzy są za pan brat z tymi bardziej przaśnymi, melodyjnymi, przerysowanymi, przekolorowanymi i diablo szybkimi odmianami metalu ze speed i power na czele.
Na debiutanckim „Amahiru” dwójkę liderów wspomogli: holenderski klawiszowiec Coen Janssen (Epica, After Forever), amerykański perkusista Mike Heller (Fear Factory) oraz brytyjski wokalista Archie Wilson. Prawdziwie międzynarodowa zbieranina. Warto dodać, że na płycie pojawili się również gościnnie szwedzka wokalistka Elize Ryd (Amaranthe) w utworze „Lucky Star” oraz zmarły w styczniu 2020 roku perkusista Sean Reinert (m.in. Cynic, Death) w bonusowej, alternatywnej wersji utworu „Bringing Me Down”.
Chociaż na okładce znajduje się katana i azjatycko brzmiące słowo „amahiru”, to w istocie taki zwrot nie istnieje, a – jeśli wierzyć Leclercqowi – po prostu się kiedyś muzykowi przyśnił. Tego rodzaju bajki świetnie się sprzedają w wywiadach, niemniej ten, kto spodziewałby się tu przemycania japońskich brzmień do świata metalu raczej się zawiedzie. Co prawda znalazły się tu fragmenty zagrane na tradycyjnym japońskim instrumencie shakuhachi (zaczynający się quasi-symfonicznie, instrumentalny „Ninja No Tamashii”), za które odpowiada japoński wirtuoz Kifu Mitsuhashi ale poza tym dźwięków z kultury Kraju Kwitnącej Wiśni w Amahiru nie ma. Zresztą może to i lepiej, bo świat nie potrzebuje drugiego Babymetal.
Są za to pokłady przaśnego, melodyjnego metalu z wpadającymi w ucho refrenami i pędzącymi przed siebie zwrotkami, coś w czym bez wątpienia odnajdą się fani dokonań Leclercqa z czasów Dragonforce, tym bardziej, że Saki lubuje się w matematycznych i ultraszybkich gitarowych frazach. Są na tej płycie fragmenty, gdy Saki i Leclercq pojedynkują się na gitarowe solówki albo tworzą całkiem solidne gitarowe warkocze – i o ile ktoś lubi stylistykę power metalową, to odsłuch może sprawić mu sporo frajdy.
Z ciekawszych pozycji, które po trosze dystansują się z ogólnie mocno melodyjnego charakteru krążka, można wymienić „Vanguard” i zdecydowanie najcięższy na płycie „Samurai” a także instrumentalne „Ninja No Tamashii” i „Waves” oraz cover grupy Goblin „Zombie”. Cała reszta czerpie z kolorowego, heavy-power-speed metalowego kociołka i jeśli ktoś tylko gustuje w tych szalenie melodyjnych odmianach metalu, to na pewno rozsmakuje się też w Amahiru, tym bardziej, że warstwa instrumentalna i sama produkcja stoją na wysokim poziomie.