Stary zgrywus z tego Davida Ellefsona.
Współzałożyciel Megadeth po roku od wydania wypchanego przedziwnościami solowego albumu „Sleeping Giants” (2019), będącego w istocie połatanym dodatkiem do autobiografii „More Life with Deth”, wraca z kolejnym krążkiem. Zatytułował go Ellefson „No Cover” i w rzeczywistości upchał w nim nie jedną, lecz dwie płyty napakowane coverami. Najwidoczniej basista podczas pandemii miał sporo czasu, ale i nie na tyle, by stworzyć autentycznie autorski materiał.
Zaprosił do współpracy kilku mniej lub bardziej znanych kolegów, stąd pojawia się tu chociażby Dave Lombardo (Slayer), Charlie Benante (Anthrax), Ron Thal (Guns N’ Roses), Al Jourgensen (Ministry), Doro czy Dirk Verbeuren z Megadeth. Za głównego wokalistę robi Thom Hazaert, a gitary obsługuje przede wszystkim Andrea Martongelli.
Czy Ellefson wziął na tapet oklepane szlagiery? Jeden rabin powie tak, drugi rabin powie nie. Bo jest tu kilka wycoverowanych przez wszystkich świętych numerów w stylu „Love Hurt” Nazareth czy ikoniczne kawałki zespołów jak „Wasted” (Def Leppard), „Rebel Yell” (Billy Idol) czy „Riff Raff” (AC/DC), ale są też mniej oczywiste wybory w stylu „Freewheel Burning” (Judas Priest), „Sheer Heart Attack” (Queen) czy „Over The Mountain” (Ozzy Osbourne). Mówiąc o mniej oczywistych, nie mam tu na myśli jakichś anonimowych, wyszukanych rarytasów znanych niewielu, ale o utworach, które nie byłyby raczej pierwszymi wyborami w dyskografiach ich twórców. Są klimaty pudel-metalowe: wspomniany Def Leppard, W.A.S.P („Love Machine”), Twisted Sister („Tear It Loose”); jest Motorhead (“Love Me Like a Reptile”), Krokus (“Eat The Rich”) i Sweet (“Sweet F.A.”). Są aż dwa numery od Cheap Trick („Auf Wiedersehen”, „Downed”). Mamy wreszcie balladki: “Love Hurts” i “Beth” (KISS).
Niemniej coverów Ellefsona słucha się przyjemnie i to nie tylko z tego względu, że są to utwory znane i raczej lubiane. Basista nadał im ten specyficzny, punkowo-brudnawy sound znany ze wczesnych krążków Megadeth i Anthrax wymieszany z brzmieniem niemieckich kapel heavy metalowych lat 80. Jest w tych utworach spora doza nonszalancji, oldskulu i bezpretensjonalnej jazdy. Na pewno nie jest to klimat współczesnego, wystudiowanego heavy metalu. Podoba mi się drapieżny, chropowaty wokal Thoma Hazaerta – po trosze punkowy, po trosze metalowy, coś w stylu Kilmistera.
Nawet jeśli „No Cover” jest bardzo słuchalna, to przecież wciąż jest ni mniej ni więcej tylko płytą z coverami. Dla wielu już tylko ten fakt mówi wiele o kreatywności i pracowitości odtwórcy. Dla tych, którzy lubią klasyczne brzmienie heavy metalu „No Cover” będzie bez wątpienia chwilą spędzoną w miłym towarzystwie.