Warbringer

Weapons of Tomorrow

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Warbringer
Recenzje
Grzegorz Pindor
2020-06-08
Warbringer - Weapons of Tomorrow Warbringer - Weapons of Tomorrow
Nasza ocena:
7 /10

Fala retro thrashu jak szybko się pojawiła, tak przeminęła. Po piętnastu latach reaktywacji zainteresowania tym odłamem ciężkiego grania, na rynku pozostali w zasadzie sami najwytrwalsi, a zarazem ci, co wciąż mają coś do powiedzenia.

Z całej palety zespołów najmniej oczekiwałem sukcesu Suicidal Angels, a najbardziej Evile/Bonded By Blood i bohaterów tego tekstu. Dwie kolejne nazwy zawiesiły działalność, zaś „przynoszący wojnę” obok Havok dzielnie walczy o dobre imię tego gatunku. A jest o co walczyć, bo wspominana nieraz już wymiana pokoleniowa w końcu się ziści. Co prawda, ani Exodus ani Testament czy nasi zachodni sąsiedzi z Kreator nie kończą karier, ale nadszedł dobry moment aby zrobić miejsce dla młodszych. Warbringer swoim szóstym albumem udowadniają, że są nawet bardziej niż gotowi aby rozsiąść się na thrashowym tronie.

Po niezliczonych zmianach w składzie, obecna inkarnacja amerykańskiej ekipy, ocierająca się o black/death („Heart of Darkness”) to bodaj najlepsza z dotychczasowych. Duża w tym zasługa perkusisty Carlosa Cruza (sesyjnie m.in. w Power Trip, Skeletal Remains), który po powrocie w 2015 roku, wniósł do zespołu dużo wigoru i groove nie pozbawionego blastbeatowych przyśpieszeń. To ostatnie dobitnie sprawdziło się na wydanym trzy lata temu „Woe to the Vanquished i pojawia się również na tym albumie. Tempo to znak rozpoznawczy Warbringer a dzięki inkorporacji wyżej wymienionych wpływów, sukcesywnie je podkręcają, wychodząc poza sztywne ramy thrashu („Outer Reaches, „Unraveling”). Tu z kolei swoje dorzucił Chase Becker, który w partiach solowych śmiało zerka, i to nie po raz pierwszy, w kierunku naszego Vader.

Jeśli chodzi o brzmienie na tle innych płyt Warbringer, „Weapons of Tomorrow” brzmi nieco sterylniej, ale za to analogowo. Największą różnicę robi sound perkusji (stopa). Cruz jest zagorzałym przeciwnikiem programowania bębnów i korzystania z triggerów. Wszystkie partie są zagrane z „łapy” i nie mu tutaj choćby jednego bicia, którego nie da się odtworzyć w warunkach scenicznych. Miejmy nadzieję, że trzymający zespół w ryzach wokalista John Kevill przy najbliżej okazji trafi do z kolegami do naszego kraju. Może tym razem nie w roli „last minute show”, jak ten w Bielsku-Białej, a z wartymi uwagi supportami.