Rock’n’roll ma wiele różnych twarzy. Dosłownie. No bo niby jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w tym pokręconym świecie równolegle obok utalentowanych, acz niezbyt urodziwych gwiazd pokroju Stevena Tylera, Ronniego Wooda czy rodzimych: Krzysztofa Cugowskiego i Romualda Lipki egzystować mogą wymuskani, "napompowani" do granic możliwości przystojni mięśniacy pokroju Glenna Danziga, czy też członków heavy-metalowo-siłownianego boysbandu Manowar?
I o ile o "brzydali" nie ma się co martwić - w przyszłości na pewno bardziej nie zbrzydną (i tak nikogo to nie obchodzi), a - jak pokazuje historia - ich rockowy duch, głos i umiejętności przetrwają, to co pozostawią po sobie nasi rockowi muchos, kiedy w miarę upływu lat bulgoczący w żyłach testosteron wyparuje a po herkulesowej fizys pozostanie co najwyżej uwydatniony mięsień piwny - tzw. "beer-ceps"?
Poruszoną we wstępie kwestię nie bez powodu nagłaśniamy właśnie teraz. Bowiem oto w dniu dzisiejszym - tj. 22.06.2010 - ma/miała (zależnie od tego, którą godzinę wskazuje zegar w momencie, kiedy czytasz ten tekst drogi czytelniku) miejsce premiera nowego, długo oczekiwanego (to już 5 lat!) studyjnego krążka zespołu Danzig dowodzonego przez jednego najbardziej charyzmatycznych wokalistów w historii rocka, "księcia ciemności", a przy okazji starzejącego się już niestety bożyszcza piękniejszej części społeczności miłośników rocka - Glenna Danziga. Zanim na spokojnie przetrawimy "Deth Red Sabaoth" (bo taki właśnie tytuł nosi rzeczone dzieło) i wydamy pierwsze, mniej lub bardziej obiektywne osądy pochylmy się z uwagą nad pierwszym singlem pochodzącym z tejże płyty - obecnym od około trzech tygodni w oficjalnym, internetowym obiegu utworem "On A Wicked Night".
Stary dobry Glenn powrócił? Wydaje się, że tak. To niby tylko jeden, jedyny utwór - krótka "zajawka" nowego materiału, ale na jej podstawie z całą pewnością możemy wydać pierwszy osąd: wokalista jest w najlepszej wokalnej formie od wielu lat, w zasadzie to chyba od kończącego tzw. "okres klasyczny" w historii zespołu albumu nr 4. Już dawno nie słyszałem tak czystego i swobodnego śpiewu z ust "ostatniego żyjącego spadkobiercy Elvisa Presleya i Jima Morissona (w jednym)". Tak, pomimo (sic!) 55 lat na karku Glenn naprawdę znów daje radę. Inna sprawa, że muzycznie też jest jakby trochę inaczej niż na ostatnich płytach -bardziej w stylu klasycznego okresu z legendarnym Johnem Christem (co dzieje się z tym Panem? - o tym już wkrótce na łamach waszego ulubionego portalu - przyp. autora), inaczej mówiąc: "weselej". Nie zrozumcie mnie źle - to nie radosny power-metal czy inne skoczne pitu-pitu, ale nie ma tutaj też ani śladu po industrialno-apokaliptycznym klimacie "szóstki", erotyce "Blackacidevil" czy złowieszczym mroku "ósemki". Niestety - gitarowo jest jednak gorzej niż w przeszłości. A zawsze było dobrze - czy to bardziej hard-rockowo na 4 pierwszych płytach, industrialno-metalowo na "Satan’s Child" (pomijając syntetyczne brzmienia - riffy wyrywały z siedzenia, a do tego brzmiały piekielnie mocno i selektywnie), w stylu hard-rocka XXI wieku na "I Luciferi" (riff przewodni z "Naked Witch" to jeden z najdoskonalszych łączników klasyki z nowoczesnością jaki słyszałem) czy po prostu metalowo na "Circle Of Snakes" (moim skromnym zdaniem - chyba jednak najsłabszym, zbyt "ciemnym" nawet jak na księcia ciemności;)). W "On a Wicked Night" gitara elektryczna niestety nie wyrywa z siedzenia - ot, kilka prostych akordów, chyba bliżej w tym do Misfits (no, może bez przesady) niż do "diabła" z ósemki (a na gitarze znów Tommy Victor - więc to trochę dziwne), w przeszłości bywało jednak dużo lepiej. Za to pierwsza część utworu, z czystym brzmieniem gitary - miodzio. Danzig zaczął już nas odzwyczajać od takich klimatów, a tu proszę - taki jakby malutki powrót do "How The Gods Kill". Szkoda tylko, że bez dodatkowego killerskiego riffu. Tęsknię za tymi flażoletami Christa i jego charakterystyczną rytmiką - Mr Victor, choć bez wątpienia technicznie bardzo dobry jednak tak czarować nie potrafi.
Gdyby riff zabujał tak, jak na ostatnich płytach (w zasadzie jak na każdej poprzedniej oprócz ultra-syntetycznej piątki) - na pewno dałbym dziewiątkę. Bo wokalnie jest naprawdę bomba - co prawda mięśnie Glennowi nie sflaczały, ale brzucho trochę urosło, latka lecą, a przez ostatnie lata bardziej wył niż pięknie "bluesował" jak w przeszłości, więc naprawdę się nie spodziewałem. Tym czasem jest naprawdę nieźle, więc daję mocne 7,5 z nadzieją na dobrą płytę - byle więcej riffów, pisków i mocnego rocka z nawiązaniami do klasyki.
A tak swoją drogą - czy tylko w moim odczuciu Glenn nagle zaczął kojarzyć się (tylko z wyglądu oczywiście) z naszym Pudzianem (konkretnie ze "stylizacją" strongmana z jednego z odcinków polsatowskiego show gdzie przedrzeźniał Nergiego - z mięśniami na wierzchu i długimi, doczepionymi włosami naprawdę przypominał Glenna!)? Wydaje mi się nawet jakby krzyczał tym swoim nowym-starym, odświeżonym głosem żelazne motto Mariusza: "Tanio skóry nie sprzedam":P
Michał Czarnocki