Niemieccy pionierzy metalcore’a zrobili sobie dość poważny rozbrat ze studiem i sceną. Zupełnie niepotrzebnie, bo raptem dwa koncerty przypominające o istnieniu grupy w 2018 roku, dały odpowiedni impuls aby wrócić do żywych.
Nie ukrywam, że metalcore z pierwszej dekady nowego millenium to zdecydowanie moja muzyka, od której zresztą po dziś dzień, mimo licznych zmian gustu, ciężko mi się odwrócić, a bohaterowie tego tekstu są mi bardzo bliscy.
Wydany w 2006 roku album “Let The Tempest Come” był jednym z kamieni milowych nie tylko europejskiego brzmienia, co w zaskakująco szybkim czasie stał się prawdziwą perełką wciąż wyszydzanego (zarówno wtedy jak i teraz) przez metalowców gatunku. Nie inaczej było z kolejnymi płytami, choć grupa z Münster całkiem logicznie obrała kurs na szwedzki śmierć metal. W takim garniturze ostatecznie udali się na spoczynek.
Powrót Neaera w postaci albumu o takim samym tytule to pozycja obowiązkowa dla fanów gatunku, nie mniej istotna dla wszystkich, którzy czerpią radość z melodyjnego, ale nie pozbawionego agresji i niemal młodzieńczej furii łojenia, a na samym końcu, godna rekomendacji dla wszystkich, których z niewiadomych przyczyn ominął swoisty boom na niemieckie kapele. Krążek otwiera klimatyczne, niemal filmowe i dobrze budujące napięcie intro „(Un)Drowned”. Ta krótka miniatura tuż przed rwanymi blastami towarzyszącymi głównemu riffowi „Catalyst” wyznacza ponury klimat całej płyty. Neaera w przeciwieństwie do kolegów z Heaven Shall Burn bardziej dosadnie nazywa trapiące ludzkość bolączki, zresztą za największą uważają nas samych, z czym od jakiegoś czasu ciężko się nie zgodzić („Rid the Earth of the Human Virus”).
Im dalej wkraczamy w przysłowiowy las, tym częściej łapię się na porównaniach do trzeciego w karierze Niemców „Armamentarium”. Tamten album cechowała nie tylko charakterystyczna metalcore’owa nośność, co walcowaty ciężar, do którego najwyraźniej tęskno Neaera. Gros nowej płyty utrzymano niemal kropka w kropkę w podobnym tonie jak tamten krążek, a niektóre riffy („Torchbearer”, „Carriers”) brzmią jakby przeczekały w szufladzie kilkanaście lat.
Nawet gdyby tak było, nie mam tego za złe, bowiem czas spędzony z „Neaera” to nie tylko wspomnień czar, co zastrzyk naprawdę dobrego metalu opartego przede wszystkim na bogatym doświadczeniu, talencie do lawirowania pomiędzy death i miejscami black metalem (to ostatnie to zasługa wokalisty Benny’ego Hilleke) a wszystko to na hardcore’owo metalcore’owym kręgosłupie rytmicznym. Fani breakdownów również znajdą coś dla siebie, więc jak to mówią, jesteśmy w domu. Solidnym i oby takim, który przetrwa kolejne lata.