Lindemann

F&M

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Lindemann
Recenzje
Grzegorz Bryk
2020-03-04
Lindemann - F&M Lindemann - F&M
Nasza ocena:
5 /10

Kolejne teledyski wypuszczane przez wokalistę Rammstein Tilla Lindemanna i multiinstrumentalistę Petera Tägtgrena znanego choćby z Pain wywołują burzę.

Zarówno ociekający brutalnością „Ach So Gern” jak i w nieocenzurowanej wersji śmigający po stronach dla dorosłych „Platz Eins” skutecznie przyciągają uwagę postronnych ku drugiemu albumowi projektu Lindemann „F&M” („Frau und Mann”). Fani Lindemanna zapewne zdążyli się do tak agresywnych akcji marketingowych przyzwyczaić, bo w przeszłości kolejnymi klipami szokował również Rammstein – włączając w to teledysk do „Pussy”, który ze swoimi wątkami porno można śmiało uznać za preludium do „Platz Eins”. Bez wątpienia jest to gratka dla amatorów klimatów filmów snuff, gore i wszelkiego rodzaju obrzydliwości i dewiacji, które dla bardziej „normalnych” odbiorców mogą się wydać chore, a co najmniej niepokojące. Niemniej otoczka kontrowersji bez wątpienia jest wodą na młyn Tilla Lindemanna.

Szkoda tylko, że nowy album już tak ekscytujący nie jest. To poniekąd przedłużenie stylistyki poprzedniczki „Skills in Pills” gdzie industrialny metal wikła się w różnorakie relacje z jadowitą elektroniką. Są na tej płycie takie momenty, że można śmiało o nich pomyśleć jak o Rammstein skrzyżowanym z patosem Nightwish zabranymi na dyskotekę, co objawia się przede wszystkim wyskakującymi znienacka, kiczowatymi, trance’owymi syntezatorami. Właściwie otwierający krążek „Steh Auf” i drugi w kolejności „Platz Eins” mówią wszystko – udające smyki klawisze, industrialne metrum i trącące tanią wyniosłością chórki. Niby słucha się dobrze, jest w tym energia, ale pozostaje uczucie obcowanie z nadmuchanym kiczem i niedrogą prowokacją. Podobnie jest w „Ich Weib Es Nicht” czy „Allesfresser” gdzie w słuchacza uderzają paździerzowe syntezatory w asyście agresywnie industrialnych gitar.

Paradoksalnie dużo ciekawiej brzmią choćby ballady „Wer Weib Das Schon” czy „Schlaf Ein” z quasi-orkiestrowym podkładem i delikatnie muskanymi klawiszami fortepianu, zupełnie pozbawione konotacji z industrialem. Oczywiście pokłady niezdrowego patosu są tu wręcz nieprzebrane i dla wielu słuchaczy prawdopodobnie niestrawne, ale ostatecznie lepsze to niż dyskoteka dla dewiantów. Sympatyczne są również „Frau Und Mann”, akustyczny, utrzymany w klimatach szanty „Knebel” i poprowadzona w rytmie tanga opowieść o kobieciarzu „Ach Go Gern”. Te trzy numery wprowadzają do tej zatęchłej od lateksu, biczów i pieszczoch piwnicy trochę dowcipu, jakby starały się udowodnić, że obraz zwyrola, jaki tworzy wokół siebie na „F&M” Lindemann nie jest na poważnie. Tyle że w ostatecznym rozrachunku tematy, które porusza album są autentycznie niebezpieczne – w połączeniu z teledyskami mogą zrobić wodę z mózgu co wrażliwszym jednostkom.

Najlepiej na krążku wypada „Gummi”, głównie dlatego, że niczym się nie wyróżnia i trzyma się raczej zgranej estetyki industrialnego elektro i zdecydowanie najlepszy na krążku „Blut” gdzie idealnie grają ze sobą melorecytacja Lindemanna, średnie tempo i nadające tajemniczości syntezatory.

Dobrze, że Till Lindemann wrócił do języka niemieckiego, bo jego baryton brzmi tu zdecydowanie lepiej niż na śpiewanej po angielsku poprzedniczce, gdzie zdawał się przerysowany i komiczny. Wciąż niezła jest ciężkawa sekcja i bity oraz agresywne gitary, ale w ostateczności to za mało by obronić kontrowersję jaką otoczony jest „F&M”. Jeśli komuś wystarczy łatka albumu „niebezpiecznego” i „zboczonego”, to może nowego Lindemanna posłuchać. Mniej zainteresowanym polecam wysłuchać jedynie „Blut”, bo cała reszta raczej rozczarowuje w odniesieniu do wysoko postawionej rozgłosem poprzeczki.

Powiązane artykuły