2019 był dobrym rokiem dla polskiej muzyki. O samej alternatywie i elektronice można by napisać co najmniej kilka długich tekstów, nie wspominając o polskim hip-hopie (BonSoul!).
Ale to jeden z najbardziej lubianych przeze mnie nurtów czyli metalcore i jego pochodne, dostarczył w tym roku wielu niespodzianek. Jedną z nich jest pierwszy długograj od muzyków z Kobyłki, zatytułowany „Dom”.
Trzeba przyznać, że między innymi dzięki tej ekipie zmieniło się postrzeganie tekstów w ojczystym języku. Przez długie lata ganiono za to chyba najlepszy rodzimy zespół w tej muzyce czyli Frontside, i dopiero teraz doszło do swoistego otwarcia oczu. Może dlatego, że zdecydowanie łatwiej się z takim przekazem utożsamiać (nawet gdyby nie był najwyższych lotów, wszak Comę kochają w Polsce tysiące ludzi), co doskonale udowodnił zeszłoroczny materiał łódzkiego Linczu, który z kawałkiem „Rozsypane” przez długie tygodnie nie wychodził z mojego odtwarzacza. Zresztą, między innymi ta ekipa (nie po raz pierwszy) pokazała, że mamy w kraju całkiem łebskich muzyków, którzy nie tylko czują nowoczesny metal, co wiedzą w jakie ramy go ubrać, aby muzyka i słowo dobrze ze sobą korespondowały. I tak jest w przypadku bohaterów tego tekstu.
Moron kroczą jasno wytyczoną ścieżką, lawirując pomiędzy emocjonalnym hc, a nowoczesnym metalcore. Na początku swojej kariery porównywano ich do wspomnianego zespołu z Sosnowca, ale z czasem udało się chłopakom wypracować własne, dość rozpoznawalne na naszym rynku brzmienie. „Dom” to bardzo dobrze przemyślany, skomponowany i zagrany z pasją materiał, do którego chce się wracać. Podoba mi się balans, jaki udało się tutaj wypracować, bo w takiej muzyce łatwo zarówno o przesadę, zbyt mocne epatowanie emocjami zawartymi w znanym schemacie zwrotka-refren jak i aż nazbyt czytelne „inspirowanie się” zespołami z zagranicy.
Longplay Moron unika tych wad i prezentuje konsekwentnie realizowaną wizję. Począwszy od dbałości o melodykę, nośność i deftonesową nostalgię („Dom”, „Miłość” - brawa dla Maciasa za linie wokalne), przez momenty, w których wersy o oczekiwaniach i presji społeczeństwa niosą ze sobą coś więcej niż tylko słowa dla muzyki („Błąd”, „Niewiele” - z końcowym riffem przypominającym Architects). Ponadto krążek cechuje duża nośność a punkową energię ubrano w całkiem przyzwoitą produkcję, za którą odpowiada stołeczne Kalifornia Studio.
Wcześniej nieznane mi miejsce nagrań może pochwalić się niemałym sukcesem, bowiem longplay Moron spełnia wszystkie brzmieniowe oczekiwania w takim graniu, a kompresja i „cyfra”, nie kłują w uszy. Szanownemu gronu dbającemu o sound tej płyty udało się uchwycić i uwypuklić wszystkie niuanse tej muzyki, bez przekombinowania i od jakiegoś czasu niezbyt mile widzianej sterylności. Innymi słowy, debiut Moron ma w sobie wszystkie cechy, aby zespół śmiało rekomendować nie tylko tym, którzy dopiero wkraczają w metalcore’owy świat.