Jakiś czas temu jeden z krajowych tygodników opinii dokonał rewolucyjnego odkrycia, powtórzonego zresztą następnie przez kilka portali, że zespół o nazwie Tusk wydał nową płytę. Idący najkrótszym torem proces (nie)myślowy dziennikarza, nakazał mu skojarzyć tę nazwę z nazwiskiem naszego premiera, zamiast po prostu zajrzeć do słownika. Na tę okoliczność przyciśnięto nawet jednego z muzyków kapeli, który bezradnie próbował wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Wykazując się haniebną wręcz ignorancją przyznał, że o polskim premierze nigdy nie słyszał. Na szczęście wszystko wskazuje, że krążek innego amerykańskiego bandu o jakże prześmiewczej nazwie Black Tusk umknął uwadze naszych śledczych pismaków.
Muzycy musieliby się pewnie tłumaczyć, że ów szyld wziął się na przykład od wulkanicznej skały albo czegoś innego. Przy okazji ponownie obnażyliby smutną prawdę, że kolejni Amerykanie nie mają pojęcia o istnieniu szefa rządu swego najwierniejszego w świecie sojusznika.
Black Tusk to kolejne świeże odkrycie Relapse, które rezyduje w Savannah w stanie Georgia. Adres ten ma tu niemałe znaczenie, bowiem w tej samej miejscowości narodziły się Baroness (także wydawany przez Relapse) oraz Kylesa. A wspominam o tych kapelach nie bez powodu. Po pierwsze, John Baizley z Baroness zaprojektował znajomo wyglądającą okładkę do "Taste the Sin" (do debiutu zresztą też). Po drugie, niech nikogo nie zmylą etykiety w rodzaju "swamp metal" (zresztą, co to ma właściwie być?), bo niemal każdy dźwięk krążka dowodzi, że największą inspiracją dla czarnego Tuska jest właśnie Kylesa.
Muzyczna scena zmienia się w zawrotnym tempie. Jeszcze całkiem niedawno Kylesa podejrzewana była o wyraźne zapatrzenie w Mastodon, a teraz sama ma własnych naśladowców. Główna inspiracja nie oznacza jedynej, bo w Black Tusk brzmi także i sam Mastodon. Słychać tu też momenty charakterystyczne dla mocno grających trzyosobowych składów, jak choćby High on Fire.
Wszystko to sprawdza się przyzwoicie, ale nie wywołuje większych uniesień. Ze świeżych nabytków wytwórni, recenzowany jakiś czas temu w Gitarzyście Howl podoba mi się znacznie bardziej. Nie słyszałem debiutanckiego "Passage Through Purgatory", trudno mi więc porównać obydwa materiały, ale świata przy pomocy nowego albumu chłopaki raczej nie zwojują. Największym zarzutem pod adresem Black Tusk nie jest przy tym brak oryginalności (choć też byłby trafny), ale fakt, że mało w tym graniu polotu czy innej iskry bożej, która byłaby w stanie wywindować "Taste the Sin" ponad przeciętność. Trochę to wszystko toporne, na jedno kopyto. Kompletnie nie przykuwa uwagi, mimo wielokrotnego odsłuchu. Prostota częstokroć bywa cechą szlachetną, ale niestety nie tym razem. Wyróżnia się tu jedynie żwawy "The Ride" i szkoda, że takich patentów nie znalazło się więcej. O tyle nie mogę zarzucić Tuskowi niczego konkretnego, że instrumentaliści działają bez zarzutu, podwójny wokal jest jak najbardziej przyzwoity, w sumie całość - solidna i profesjonalna. Także "Toe Fry" - cover Buzzov-en (którego, zdaje się, nie ma na regularnym CD, trafił natomiast na promo udostępnione przez wytwórnię) wypadł lepiej niż przyzwoicie. Jednak podobnie grających kapel jest całkiem spory tłum, liczna konkurencja nie śpi i, jak na razie, radzi sobie lepiej. Polecam wszystkim koneserom podobnych dźwięków, choć przede wszystkim tym, którzy nie narzekają na brak wolnego czasu. W przeciwnym razie lepiej poświęcić go innym płytom. Powinno być 6,5, ale skala nie pozwala, więc będzie pół oczka mniej.
Szymon Kubicki