Powrót Australijczyków z Meshiaak jest zdecydowanie mniej progresywny i dużo brutalniejszy niż to miało miejsce na debiutanckim „Alliance Of Thieves” (2016).
I choć wciąż pojawiają się tu klawiszowe, może wręcz symfoniczne wtręty i fragmenty mniej lub bardziej progresywne (jak w rozbudowanych i chyba trochę przekombinowanym „Mask of All Misery” czy niepotrzebnie napompowany klawiszami „Bury the Bodies”), to szkielet opiera się na galopujących w stylu Slipknot czy bardziej slipknotowych numerów Stone Sour gitarach i mocarnych riffach przekrzykujących się z zadziornym i mocno podkurwionym wokalem Danny’ego Camilleri. Odejście ze składu ex-bębniarza choćby Slayera, Testament czy Anthrax, Jona Dette, wcale nie oderwało Meshiaak od metalowych korzeni. Choć trudno nazwać dziś Australijczyków pierwszej wody thrashowcami, to te elementy gdzieś przez muzykę się przewijają („City of Ghosts” czy napędzany piekielnie dobrą perkusją „Adrena”) i są to zawsze momenty naprawdę niezłe. Tym bardziej, że nowy bębniarz David Godfrey lubi porządne rozróby za zestawem i w połączeniu z basowymi figurami Andrew Camerona (to również świeży nabytek zespołu z Melbourne) tworzą konkretny metalowy background.
Zdecydowanie mocniej Meshiaak ciągnie dziś w stronę klimatów Slipknotowych – do groove’u, crossover thrashu, metalowej alternatywy i delikatnych wpływów nu-. To głównie za sprawą motoryki, bo gitara solowa Deana Wellsa lubi pójść w progresję i shred. I wydaje się, że gdyby zespół ostatecznie zrezygnował z melodyjnych refrenów, symfonicznej pompy i prog-metalowych wtrętów, a postawił na niskie, tłuste riffy, potężną sekcję i granie bezkompromisowe, to wyszedłby na tym jeszcze lepiej. Tymczasem tam gdzie album się już porządnie rozkręca pojawia się wpół-akustyczny „Doves”, instrumentalnie niby niezły, ale wokalnie zbyt bezpieczny i radiowy. A przecież zaledwie chwilę później wybrzmiewa „Godless”, jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy numer na „Mask of All Misery”, w którym Meshiaak grają wściekle, nisko i drapieżnie – nie przeszkadza tu nawet wyciszenie w środku utworu.
Nowy album Australijczyków powinien spodobać się tym, którym nie przeszkadzają brzmienia slipknotopodobne, z mocnymi zwrotkami i melodyjnymi refrenami. To solidna metalowa robota, choć zespół powinien się wreszcie zdecydować, czy idzie w granie brutalne, czy ma wciąż zamiar łagodzić je podniosłymi partiami klawiszy. Jest ich mniej niż na debiucie, ale jednak. Mnie ich dzika odsłona przekonuje o wiele bardziej.