Krytycy obwołali ich ojcami chrzestnymi sludge metalu, a giganci tacy jak Nirvana i Tool wymieniali ich wśród zespołów, które najsilniej wpłynęły na ich twórczość. Sami żartobliwie nazywają swoją muzykę "rodzinną rozrywką na nowym poziomie" i zwyczajnie mają to wszystko gdzieś.
Mowa o Melvinsach, czyli jednej z najbardziej chyba niedocenionych kapel ze Seattle. Kilka dni temu na półki sklepów trafił kolejny, dwudziesty już album grupy. I o ile każde z ich dotychczasowych wydawnictw nosiło jakieś znamiona dziwności, o tyle na "The Bride Screamed Murder" muzycy odważyli się sięgnąć jeszcze dalej. W rezultacie powstał krążek, który jest nie tylko dziwny - on jest dziwaczny. Bo jak inaczej można nazwać przemieszanie sludge metalu z żołnierskimi przyśpiewkami, zagrywkami a la jazz, melodiami na harmonijce czy wreszcie pieśniami celtyckimi?
Rzecz jasna, trudno nie uznać takiego połączenia za co najmniej nietypowe. Wystarczy jednak poświęcić albumowi kilka chwil by dostrzec, że wbrew wszelkim pozorom ta muzyka ma sens. Od dwudziestu kilku lat zespół niezmiennie zaskakuje słuchaczy oryginalnym podejściem do rocka, a wiele z nowych pomysłów - mimo że z początku szokujących - wkrótce potem znajdowało naśladowców na całym świecie. Oczywiście nie zamierzam twierdzić, że za kilka lat na modłę "The Bride Screamed Murder" wszyscy zaczną w gitarową muzykę wplatać chóralne zaśpiewy. Warto jednak spojrzeć na ten krążek jako na nowe, świeże i inspirujące ujęcie rocka - bardzo luźne i z lekka humorystyczne. Niepowtarzalne i nowatorskie, a jednocześnie wolne od ciężkostrawnej awangardy. Ot, po prostu Melvins.
Zatrzymam się jeszcze na chwilę przy temacie zapożyczeń i aluzji, bowiem nie ograniczają się one tylko do form muzycznych. Jest tu również pojawiający się znienacka motyw zaczerpnięty z wielkiego przeboju The Knack "My Sharona", jest fragment tradycyjnej celtyckiej pieśni "Peggy Gordon" w chóralno-darkambientowej aranżacji oraz to co zdecydowanie najciekawsze - niezwykły cover "My Generation" grupy The Who. Polecam sprawdzić, jak bardzo zmienia się cały sens tego kawałka, gdy do rozwlekłego, ociężałego rytmu siwowłosy już Buzz Osborne wyśpiewuje słowa dawnego hymnu zbuntowanej rockowej młodzieży: "I hope I die before I get old".
Warto wiedzieć, że od kilku lat Melvins grają nie jak dotychczas - w składzie gitara-bas-perkusja, ale w kwartecie, bo aż z dwiema perkusjami. Ten niezwykły zestaw to rezultat dołączenia do melvinsowskiego trzonu Osborne-Crover dwóch muzyków ze stonerowej kapeli Big Business, czyli basisty Jareda Warrena i perkusisty Coady'ego Willisa. Efekt? Wyrafinowane, melodyjne, ciekawe kompozycje i dodatkowe trzysta kilogramów rockowego czadu na każdy głośnik. Nie inaczej jest tutaj - każdy z utworów na płycie jest żywiołowy i pełen energii, a miks bardzo przejrzysty mimo tak nietypowego składu grupy.
Przyznaję, że "The Bride Screamed Murder" na pewno nie należy do łatwych i przyjemnych albumów, które umilają jazdę samochodem lub pomagają leczyć kaca. Sam zresztą jeszcze nie oswoiłem się z nim do końca, mimo że nie stronię od najbardziej niecodziennych form muzyki. Wprawdzie słuchając po raz pierwszy tego wydawnictwa poczułem rozczarowanie, jednak z każdą kolejną minutą album zyskiwał sens. I nadal zyskuje! Melvins to zespół, który chadza własnymi ścieżkami, a z roku na rok jest mu coraz dalej do głównego nurtu rocka. Czy nie wydaje się wam niezwykłe, że mimo to ich muzyka po prostu... działa?
Jacek Biernacki