Po zrecenzowanym jakiś czas temu w Giarzyście materiale Buzzov-en, Relapse proponuje kolejny wykład z historii. Temat lekcji podobny, czyli "jak kształtował się sludge". Co ważne, tym razem wytwórnia nie wydobyła na światło dzienne żadnego zalegającego pod szafą materiału, który może niekoniecznie musiał być wydany, jak to miało miejsce w przypadku wyżej wspomnianych.
Wznowiła za to dwie pierwsze płyty 16, czyli "Curves That Kick" z 1993 roku oraz "Drop Out" z 1996. Z formalnego punktu widzenia między datami pierwotnych premier tych materiałów minęły trzy lata, jednak w praktyce zostały zarejestrowane w zaledwie rocznym odstępie. Opóźnienie premiery "Drop Out" wywołane zostało przede wszystkim problemami ze składem i wytwórnią. Niniejsza recenzja poświęcona jest obydwu tym albumom, choć Relapse wydała je rzecz jasna jako dwa odrębne krążki, zremasterowane przez Billy’ego Andersona i opatrzone nowym, znacznie lepszym artwork’iem.
Słuchając tych nagrań trudno uwierzyć w genezę nazwy zespołu, która wzięła się ponoć stąd, że właśnie tyle wiosen liczyły panny, z którymi w początkach dziejów kapeli prowadzali się jej założyciele. Przecież to muzyka brudna, niedbała, czasem drażniąca. Absolutnie anty-melodyjna i anty-przebojowa. Jednym słowem, całkowite zaprzeczenie typowego repertuaru dla zbuntowanych nastolatek. No, ale cóż, w tamtych czasach nawet MTV puszczała nieco inną muzykę. Warto też dodać, że już po debiucie zespołem zainteresowała się Atlantic Records, co dziś byłoby rzeczą nie do pomyślenia, choć ostatecznie do dealu nie doszło. Obydwa krążki przetrwały próbę czasu i zachowują do dziś, zaskakującą nieco, aktualność. Szczerze mówiąc, słucha się ich znacznie lepiej niż na przykład zarejestrowanych w tamtym czasie albumów Eyehategod. Być może dzieje się tak dlatego, że zespół od początku stawiał na prostotę. Już w początkach działalności znalazł swą niszę, z której w gruncie rzeczy nie wygramolił się do dzisiaj. Wydany w zeszłym roku, także nakładem Relapse, "Bridges to Burn" zasadniczo wciąż opiera się na patentach zaprezentowanych pierwotnie na recenzowanych krążkach. Może to dzięki ponownemu masteringowi całość brzmi bardzo dobrze; czytelnie i organicznie (zero plastiku!), choć z drugiej strony słychać wyraźnie, że muza ta ma już swoje lata.
Debiutancki "Curves That Kick" doskonale sygnalizuje, jaką ścieżką Amerykanie podążą w przyszłości. Sporo tu jeszcze punkowej zadziorności i brudu, wcale nie tak dużo ciężaru. Kawałki utrzymane w szybszych tempach; są nawet takie pociski jak nieco ponad 1,5 minutowy "Sedatives", idealny przykład punkowo-sludge’owej hybrydy. Nie mogę nie wspomnieć o bardzo wyraźnie słyszalnym basie, a lubię płyty z wysuniętym do przodu basem. Największy feler krążka polega na tym, że pod koniec zaczyna jednak nieco nużyć. Zbyt duże podobieństwo poszczególnych kompozycji robi swoje. To jednak wcale nie rzadka przypadłość większości debiutantów.
Podobno, kiedy "Drop Out" pojawił się na rynku, nie został dobrze przyjęty. Z jednej strony nie jestem zaskoczony, bo zabrakło słodkich melodii, zamiast których płytę wypełnił hałas z tekstami w rodzaju (Life sucks / Leave me alone / Kill). Z drugiej jednak to krążek zdecydowanie dojrzalszy, mniej chaotyczny i cięższy. Kompozycje nabrały charakteru i nie są już tak proste jak wcześniej. Na przykład "Trigger Happy" (z którego zresztą pochodzi zacytowany wyżej przykład poezji) to autentyczny przebój. Nie mówiąc o tym, że w końcówce kawałka pojawia się riff, który wiele lat później niemal w identycznym brzmieniu wykorzysta Kylesa. A takich utworów jest tu więcej, choćby "Pump Fake", "Bloody Knuckles", "Butterfly Labes" czy "16". Generalnie, sporo pomysłów zdecydowanie lepiej przekutych przez Amerykanów na język muzyki. Ponownie nie mogę pominąć wyraźnie brzęczącego basu, który choćby w takim "Felecia" jest w zasadzie najważniejszym instrumentem.
Podsumowując, "Drop Out" to chyba mój ulubiony materiał 16. Jak dla mnie, kwintesencja zespołu. Dla sympatyków podobnych klimatów, którzy jakimś cudem nie mieli okazji poznać twórczości 16, rzecz jest obowiązkowa. Gdybym miał wybrać jeden z tych albumów, zdecydowanie padłoby na "Drop Out". Ocena to średnia dla obydwu krążków, choć w przypadku samego debiutu byłoby o oczko mniej.
Szymon Kubicki