Trochę czasu minęło, nim zmęczeni sobą muzycy Rammstein zebrali się w końcu zusammen, by nagrać kolejny album. Czy warto było czekać aż 10 lat na nowy wypiek z niemieckiej huty?
"Rammstein" można oceniać dwojako. Albo koncentrując się na niedociągnięciach, bo rzeczywiście nie jest to album bez wad, do tego jak zwykle, idąc po linii najmniejszego oporu, piętnować proste struktury piosenek i wciąż obecną u Rammstein toporność stylistyki (będącą przecież jedną z cech charakterystycznych, za którą Rammstein pokochały rzesze fanów). Do tego ciągle powtarzające się te same tematy liryczne z seksem na czele. A przecież wiadomo, panom po 50 już jakby mniej wypada. Albo po prostu ciesząc się z prostego, zgrabnego i wpadającego w ucho krążka, doskonale wyprodukowanego i pełnego dobrych melodii, ze szczypty nowości i oczywistych ukłonów w stronę przeszłości. Być może płyta nie rzuca na kolana, ale z pewnością nie przynosi też rozczarowania. W końcu to najlepsze dzieło Niemców od 15 lat, czyli od doskonałego "Reise, Reise".
Sam zdecydowanie skłaniam się ku opcji numer dwa, choć w kilku momentach brakuje mi tu większej porcji (gitarowego) ognia, a niektóre refreny zbyt mocno pachną nieznośnym popem. No i jeszcze ta nieszczęsna balladka, "Diamant", miałka jak żwirek dla kota, którą – gdyby to tylko zależało ode mnie – z miejsca bez żalu wyrzuciłbym z programu. Cóż, Rammstein zawsze miał skłonność do wpychania tego typu utworów na swoje płyty, a skoro przeżyłem "Seemann" na debiucie czy siejący grozę poziomem tandety "Klavier" z "Sehnsucht", przeżyję i "Diamant". Tym bardziej, że trwa on ledwie 2,5 minuty. Bardziej wrażliwi lirycznie słuchacze (albo może lepiej znający język Goethego) będą pewnie krzywić się na oklepane i zrozumiałe nawet dla laika frazy w rodzaju "Sex! Komm zu mir" (aż za bardzo czytelne echa z "Pussy"), ale trudno boczyć się na Rammstein, gdy ów cytat pochodzi z jednego z najlepszych utworów na płycie.
Grunt, że pozytywów jest na krążku znacznie więcej. Właściwie nie spodziewałem się, że "Rammstein" będzie aż tak solidnym albumem. Słabiutki "Liebe ist für alle da", jak również nieubłaganie uciekający czas - 5/6 składu grupy przekroczyło już 50 lat - dawały umiarkowane nadzieje na sukces. Tymczasem płyta jest nad wyraz żywotna i urozmaicona, a przy okazji dowodzi, że Niemcy wciąż potrafią pisać chwytliwe kawałki, nawet jeśli dziś jest w nich nieco więcej plastiku. Bardzo dobrze sprawdzają się wszelkiego rodzaju elektroniczne wtręty ("Radio", "Weit weg" czy taneczny "Ausländer" - muzycznie balansujący na krawędzi dobrego smaku, ale za to opatrzony świetnym tekstem). Udały się również nawiązania do przeszłości w postaci pierwszej, rozkosznie kwadratowej części "Tattoo" czy wielu fragmentów "Radio" i "Zeig dich". Ten ostatni, bardzo na czasie, nawiązuje do pedofilii w kościele, popełnianej "Im Namen des Herrn".
Najlepsze ze wszystkiego są jednak rzeczy najmniej oczywiste, upakowane gdzieś pośrodku płyty. Poza wspomnianym "Sex", doskonale prowadzonym przez główną melodię i dobrze zaśpiewanym przez Lindemanna, jest na przykład absolutna perełka "Puppe", która z wydawałoby się typowej rammstein-balladki przemienia się w prawdziwego, klimatycznego potwora (brawa dla Tilla!). Trudno przejść obojętnie obok "Was ich liebe" (przywodzącego mi na myśl "Spiel mit mir" - klimatem, bowiem muzycznie to coś całkowicie odmiennego), lubię też elektroniczny chłód wspomnianego "Weit weg". Na tym tle wybrany na pierwszy singiel "Deutschland" wydaje się być wyraźnie słabszy, choć rozumiem powody, dla których padło akurat na ten kawałek.
A zatem, "Rammstein" to naprawdę udany album, na którym Niemcy przypomnieli sobie, że kiedyś pisali takie hity jak "Amerika" czy "Moskau", co równocześnie nie przeszkadzało im – kiedy tylko było trzeba - w dołożeniu do pieca. Całość łatwo wpada w ucho, i choć zapewne nie będę wracał do tego albumu tak często jak do "Mutter" czy "Reise, Reise", muszę jednak przyznać, że formacja wykonała kawał dobrej roboty. Niemiecka huta znów w pełni sił. Jawohl!