Sotajumala/Deathchain (split)
Gatunek: Metal
Ten materiał to właściwie zajawka, niespełna 20-minutowa ciekawostka, ukazująca przede wszystkim formę obydwu zespołów w przededniu wydania przez nie pełnometrażowych albumów. Forma recenzowanego splitu nie jest nowa. Każda z kapel umieściła tu po jednej autorskiej kompozycji, które trafią na nadchodzące płyty, oraz po jednym coverze Iron Maiden.
To sprawia, że krążek ten przeznaczony jest albo dla najbardziej zagorzałych fanów zestawionych tu zespołów (zapewne wystarczyłoby palców jednej ręki, by zliczyć tych zamieszkałych w naszym słonecznym kraju), albo też dla maniaków Iron Maiden, którzy muszą zdobyć wszystko, co ma z nimi jakikolwiek choćby związek. Tych zapewne jest już nieco więcej, zwłaszcza, że znalazła się tu pewna niespodzianka, która na niektórych mogłaby zadziałać zachęcająco (choć oni i tak pewnie nie przeczytają tej recenzji). Trzecia opcja jest taka, że kapele podjęły się tego przedsięwzięcia głównie bądź wyłącznie dla własnej satysfakcji, za nic mając opinie słuchaczy. I właśnie ku tej ostatniej opcji bym się skłaniał.
Na pierwszy ogień idzie Sotajumala z premierowym "Sinun virtesi". Słychać, że muzycznie niewiele zaszło zmian w obozie zespołu. Kawałek utrzymany jest w stylu znanym z poprzedniego albumu. Brutalny i melodyjny jednocześnie - tak jak to Finowie potrafią najlepiej - death metal, z inklinacjami w stronę Morbid Angel. Melodie nie rażą za bardzo, słychać, że zespół wie, o co chodzi w tej stylistyce, choć oczywiście o żadnym objawieniu nie może być mowy. Takie tam dolne stany drugiej ligi. Na ich tle nieco słabiej wypada kompozycja Deathchain - "The Crawling Chaos", choć poza wtórnością trudno sformułować pod jej adresem jakiś inny, konkretny zarzut. Utrzymana w szybkim tempie wypadkowa death i thrash metalu brzmi całkiem solidnie i może dawać jakieś nadzieje na zapowiadany na jesień nowy album.
Jednak najsłabszy punkt splitu to kawałki oryginalnie popełnione przez Iron Maiden. W dziedzinie cudzesów istnieje odrębna kategoria, złożona wyłącznie z coverów Anglików. Powstało ich już pewnie tyle, że nikt nie zliczy, w każdym razie jak tylko jestem w stanie sięgnąć pamięcią, nie przypominam sobie, by choć jeden z nich brzmiał naprawdę przyzwoicie. O tyle nie mam się czemu dziwić, że nigdy nie usłyszałem także dobrego kawałka w wykonaniu samych Ironów. Tak czy owak, nie sądzę, by płonące kukły Eddie’go miały pojawić się pod moim domem, bo jak wspomniałem, i tak żaden albo prawie żaden fan IM nigdy nie dowie się o istnieniu tej recenzji.
Także w tej dziedzinie Sotajumala wyprzedziła rodaków ze splitu, bowiem do odśpiewania swojej wersji "Prowler" zatrudniła samego Paula Di’Anno. Kto zacz, wie chyba każdy, a kto nie wie, wyjaśnię, że chodzi o człowieka, który całą swą muzyczną karierę oparł na tym, że 20 lat temu stał za mikrofonem w Iron Maiden. Oryginalnie wykonywał także "Prowler", więc przynajmniej nie musiał uczyć się tekstu. Finowie podeszli do swojej roboty z zatrważającym szacunkiem dla oryginału, nie oddalając się od pierwotnej wersji ani na milimetr i, konsekwentnie, nie dodając nic od siebie (no, może poza paroma ryknięciami wokalisty Sotajumala). Tym sposobem kawałek brzmi tak, jakby Di’Anno zaśpiewał pod podkład zagrany przez jakikolwiek dowolnie wybrany zespół. Solidnie i poprawnie. Nic więcej o tym wykonaniu powiedzieć się nie da. O kilka długości z tyłu pozostał Deathchain ze swoim wykonaniem "Purgatory". Chłopaki nie mieli takich wejść jak koledzy, zatrudnili więc niejakiego Tommi’ego Salmela - wokalistę Tarot. Tarot nigdy nie słyszałem i jestem za to wdzięczny losowi. Śpiewak radzi sobie tak uroczo, że nowego sensu nabierają słowa refrenu z tego kawałka: "Please, take me away, take me away, so far away". Do tego gitarki pitolą irytująco, a całość sprawia wrażenie, jakby za kompozycję wziął się jakiś coverband, rekrutujący grajków w pobliskim gimnazjum. Trzeba jednak odnotować, że dobrze się stało, że obydwie kapele pomyślały o kimś, kto zadba o wokal w tych kawałkach. Gdyby wzięli się za to oryginalni wokaliści, efekt mógłby być równie groteskowy, jak Chris Barnes growlujący do klasycznych utworów na wszystkich częściach "Graveyard Classics". Najchętniej nie wystawiałbym noty za to wydawnictwo, bo w zasadzie nie ma tu czego oceniać. Niestety, strona wymaga, więc niech będzie połowa skali.
Szymon Kubicki