Duńscy thrash metalowcy z Hatesphere przypomnieli o sobie dziesiątym albumem w karierze. Bez dużej kampanii marketingowej, bez wielkich tras u boku największych europejskich załóg, ale robią to w sposób na tyle godny uwagi, aby o „Reduced to Flesh” pisać niemal wyłącznie w samych superlatywach.
Kiedy 11 lat temu z szeregów skandynawskiego komando odszedł wokalista i producent Jakob Bredahl panowie zniknęli z mojego radaru, a przy zespole zostali tylko najwierniejsi fani. Jak się miało okazać, była to tylko pierwsza ze zmian jakie nastąpiły w składzie. Najważniejszym ogniwem spajającym kolejne inkarnacje HateSphere niezmiennie pozostał Pepe Hansen, który od niemal dwudziestu lat stoi na straży brzmienia swojego dziecka. Zmieniali się wokaliści (i to decydowało o spadającym zainteresowaniu grupą), zmieniali się mniej lub bardziej zapatrzeni w At The Gates perkusiści, ale trzon i mózg całego przedsięwzięcia ani razu nie obejrzał się na innych.
Z jednej strony, ta konsekwencja w działaniu i wałkowanie przez tyle lat dość podobnych (ale nie wtórnych) patentów budzą podziw (wszak zespół można rozpoznać już po pierwszym riffie otwierającego płytę, „Corpse of Mankind”), tak z drugiej, panowie w pewnym sensie – niezależnie od składu – zostali złapani w sidła lidera, który za nic w świecie nie chce zmieniać sprawdzonej formuły. Duńczycy rzadko zwalniają żeby grzebać w stoner-sludge’owym mule, co zresztą wielokrotnie miało miejsce w przeszłości. Zamiast tego wolą serwować proste, energetyczne strzały. Tak jakby nie mieli po cztery dychy na karku, a dwadzieścia lat i chcieli puścić oczko w stronę nieistniejącego już Cataract.
Te czasy na całe szczęście już minęły, i choć mam wrażenie déjà vu, „Reduced to Flesh” to kawał pierwszorzędnego thrashowego łojenia skierowanego do odbiorców, którzy w metalu szukają prostoty i (oczywiście skandynawskiej) chwytliwości, a dopiero potem technicznych popisów. Tych ostatnich mamy tutaj jak na lekarstwo – i dobrze, bo HateSphere najlepiej sprawdza się najlepiej w walących po pysku numerach („Can of Worms”, „Petty”), w których słuchacz chciałby ścigać się z rozpędzoną sekcją rytmiczną.
Czas spędzony z dziesiątym albumem Duńczyków mija naprawdę szybko i mam nadzieję, że panowie pojawią się u nas jesienią w towarzystwie… kolegów z północy, czarodziejów z Mors Principium Est. Smutne melodie będą dobrze kontrastowały z kolejnymi wystrzałami spod palców Pepe, a Esbe, do którego nie potrafiłem się przekonać, może okazać się nie tylko dobrym krzykaczem, który po latach zmienił swój metalcore’owy sposób śpiewu, co charyzmatycznym frontmanem, który kupi polską publiczność.
Oby!