Polska scena przeżywa swoisty renesans, a wszystko to za sprawą black metalu. Najbardziej niszowy, mroczny i uwielbiany przez wielbicieli ekstremy gatunek zyskał miano naszego towaru eksportowego.
W ostatnich latach sukcesy Furii i Mgły pozwoliły wcale nie małej reszcie hord nabrać wiatru w żagle i żeby daleko nie szukać, wymienię tylko kilka z gorętszych nazw, które komplementują zarówno w znaczącej większości polskich magazynów muzycznych, co w zagranicznych mediach, doceniających łamańce Goryczy, surowy klimat Wędrującego Wiatru, melodyjność Lęku, gatunkową rozpiętość Totenmesse czy bohaterów tej recenzji.
Mało kto pamięta, że In Twilight’s Embrace zaczynało jako zespół parający się niczym innym jak metalcore, bliższym jednak The Black Dahlia Murder, niż wyziewom z Niemiec. Swoją droga, to właśnie tam wszystkie nasze „core’owe” kapele sprzed dekady święciły największe tryumfy (ktoś jeszcze tęskni za Angelreich?). Z czasem jednak panowie doszli do słusznego wniosku, że ciasne spodnie, melodie zerżnięte z płyt At the Gates (a na późniejszych albumach od Amon Amarth) i granie pod młodzieżowe trendy im się znudziło, a od tamtej pory przeszli prawdziwą metamorfozę, której finału jeszcze nie znamy. Oby jak najdłużej.
Po niewątpliwym i szeroko komentowanym sukcesie „Vanitas” poznaniacy odcięli się nie tylko od niemal całego swojego wcześniejszego katalogu, co wkroczyli na zupełnie inne, nowe i ekscytujące rejony. Wspomniany wcześniej album nosił tylko delikatne znamiona stylistycznej wolty, a black metal, będący obecnie najlepszą bazą do eksperymentów, prędzej czy później musiał ich dopaść, wziąć w swoje objęcia a następnie wystawić do boju z innymi piewcami czarnej sztuki. Obdarcie twórczości In Twilight’s Embrace, najpierw z death metalowych elementów, a następnie wyzwolenie spod jarzma języka angielskiego uwypukliło pokłady talentu drzemiącego w poszczególnych muzykach, ale co najważniejsze, pozwoliło wokaliście Cyprianowi Łakomemu na wciągnięcie słuchacza we własną, dekadencką opowieść. W kontekście „Lawy” często pojawiają się porównania do mickiewiczowskiego romantyzmu, a sam sposób narracji miał przypominać dekonstruowane „Dziady”, z czym niestety się nie zgadzam. Warto pamiętać, że sztuka, w tym metal, pozostawia pole do interpretacji a mamy go całkiem sporo, bo materiał trwa pół godziny. Zapewniam jednak, że „Lawę” warto chłonąć w całości, bez rozkładania na czynniki pierwsze, a co najważniejsze, i co zrobić wprost kategorycznie trzeba, to zapomnieć o rzekomym scenowym koniunkturalizmie.