Nie przypuszczałem, że po doskonale przyjętym "The Grim Muse" poznaniakom uda się nagrać coś jeszcze lepszego.
Formacja, która zaczynała od typowego, niemieckiego metalcore’a, przeszła tak diametralną zmianę, zarówno wizerunkową, jak i muzyczną, że dziś wstydziłbym się pokazać światu jak grała na początku. Po prostu, nikt w to nie uwierzy, nie umniejszając pierwszym wypocinom grupy. To co dziś prezentuje ten band to ścisła polska, a może nawet europejska czołówka i kolejny dowód na to, że z Rzeczypospolitej wywodzą się same znakomite rzeczy, nie ważne czy będzie to Mgła, kontrowersyjna Batushka, czy… Nagrobki.
Numer cztery w dyskografii poznaniaków pokazuje, że panowie chcą jak najbardziej zbliżyć się do black metalu. Oczywiście, rdzeń będący miksem wczesnego Amon Amarth z At The Gates nadal jest wyczuwalny, ale paleta brzmień zawartych na "Vanitas" każe myśleć inaczej. Zwrot w stronę obrazoburczej czerni nie jest zaskakujący. W zasadzie, biorąc pod uwagę obecne realia na rynku, może nawet był do przewidzenia. Nawet gdyby efekt końcowy był efektem jakiejś mody, czapki z głów, bowiem dawno nie słyszałem (zwłaszcza w Polsce) tak spójnego materiału, na wskroś brutalnego, ale czytelnego i łatwo zapamiętywanego. Wiele grup zapomina o tym, aby w ich szaleństwie była jakaś metoda, coś do czego można się odnosić, i w przypadku In Twilight’s Embrace są to przede wszystkim wokale Cypriana Łakomego (czemu tak rzadko po polsku?!). Frontman, znany głównie z udzielania się w papierowych magazynach muzycznych, już nie "leci" Tompą Lindbergiem ani Marco Aro, a drze się po swojemu, z dość specyficzną manierą ale za to bez silenia się na jak najbardziej brutalny ryk. Warto również dodać Cychowi kilka punktów za artykulację.
Inny element "Vanitas", wobec którego nie da się przejść obojętnie, to jego uniwersalność, wielowymiarowość i łatwość z jaką panowie skaczą po gatunkach. W gąszczu blastów i typowego black metalowego "bzyczenia", znalazło się sporo miejsca na duszną, zimną atmosferę i antypochwałę ludzkości. Szczerą, podszytą pustką i pluciem na swą marność. Nie dzieje się dobrze, a krążki takie jak "Vanitas" tylko utwierdzają w przekonaniu, iż jesteśmy o krok od zguby. Pamiętajcie tylko, że melodie to tak naprawdę tylko zasłona dymna, sygnał iż momentami może być weselej. Ten nierzadko dość skoczny klimat zostaje bowiem storpedowany kolejnymi wyziewami rozczarowania, momenty oddechu od gonitwy z Rogatym są więc tak naprawdę dobrze przemyślanymi elementami układanki. Grad ciosów, jakie zadają poznaniacy na długo zostanie w pamięci, no, przynajmniej do nowych materiałów Mgły lub Furii.
Grzegorz Pindor