Ukazało się w ostatnim czasie kilka tytułów łączących emocjonalne granie z perkusyjnymi blastami. Deafheaven, Respire, Oathbreaker czy właśnie Young Mountain.
Była kiedyś reklama telewizyjna niemieckiego browaru, której hasło brzmiało „Gut, besser, Paulaner”. Nie ukrywam, że Young Mountain w wymienionym towarzystwie są dla mnie Paulanerem. Nie jest to pusta forma muzyczna, jak w wypadku Deafheaven. Ładunek emocji na „Lost Tree” jest porównywalny z ostatnimi wydawnictwami wspomnianych Kanadyjczyków czy Belgów, ale czysto muzycznie najbardziej mi po drodze właśnie ze Szwedami.
Nieco nieszczęśliwie ekipa z Goteborga postanowiła, że jej debiut będzie promowany przez numer „Vacant Eyes”, który rozpoczyna się desperackimi wokalami i perkusyjnymi blastami. W związku z tym z miejsca została wrzucona do jednego worka z Deafheaven. Jest to o tyle krzywdzące, że muzyczna mikstura, którą przygotował Young Mountain, to żaden blackgaze, jak zwykło się określać muzykę Amerykanów. Jest to stare, dobre screamo wyrosłe na gruncie hardcore/emo. „Lost Tree” to nic innego jak prosty miks rozpaczliwych wokali stosowanych na przemian z czystymi oraz melodyjnego, melancholijnego grania. Receptura stara jak świat w tym gatunku. O sukcesie decydują właściwe proporcje i szczypta talentu kompozytorskiego.
Young Mountain zabiera słuchacza na przechadzkę w deszczowy, mglisty jesienny wieczór. Podczas tego muzycznego spaceru mamy chwilę, by oddać się refleksji nad tym, dokąd tak naprawdę zmierza nasze życie. Wnioski nie są wesołe. Szwedzi w swoich lirykach pokazują kogoś na życiowym zakręcie, kompletnie zagubionego. Może to spotkać każdego. Dla jednego przyczyną będzie odejście dziewczyny czy rozwód. Dla innego – codzienny trud, żeby utrzymać rodzinę, kiedy w pracy sytuacja napięta. Łatwo się wtedy pogubić, pozwolić, by każdego dnia po trochu zjadał człowieka stres. Tym rozterkom emocjonalnym towarzyszy adekwatny akompaniament. Melancholia wybrzmiewa na albumie w każdym dźwięku. Bardzo umiejętnie budowany jest kontrast między ciszą a hałasem. Sporo tutaj grania w stylu mistrzów z The Appleseed Cast: na prostym rytmicznym podkładzie swobodnie spadające dźwięki gitary solowej, półakustyczne podkłady i charakterystyczny brzmieniowy pogłos. Jednocześnie potrafią docisnąć, by odpowiednio zbudować napięcie, nigdzie się przy tym nie spiesząc (blasty są tu w śladowych ilościach). Cisza przed burzą. Chwile, kiedy słuchacz może zaczerpnąć powietrza, ale napięcie czai się gdzieś w tle. Young Mountain pozwala na momenty wytchnienia tylko po to, by za chwilę nas wciągnąć pod wodę.
Płytę zarejestrowano w taki sposób, że zarówno wokale, jak i instrumenty są nieco stłumione, dobiegają jakby zza ściany. Dzięki temu zabiegowi mglisty, odrealniony klimat beznadziei zostaje spotęgowany. Bębny są tak bliskie brzmieniu live, jak to tylko możliwe. Od pierwszych dźwięków przykuwa uwagę charczący, przesterowany bas. Do tego specyficzne brzmienie gitar, zwłaszcza w solówkach, i wspomniane wokale pełne rozpaczy.
Niebanalne kompozycje okraszone specyficznym brzmieniem i melancholijnym, jesiennym klimatem składają się na więcej niż tyko udany album. Rzecz zdecydowanie godna polecenia. Tym bardziej, że łatwo przegapić wydawnictwo pozbawione w zasadzie szerszej promocji. Trzeba przyznać, że jak na debiutantów Szwedzi prezentują bardzo zgrabnie utkaną muzyczną opowieść. Swobodnie tworzą klimat zarówno dzięki samym kompozycjom, jak i poprzez realizację. Płyta idealna na długie zimowe wieczory.