Ereb Altor jest prawie jak Isole. Nie może być inaczej, skoro skład personalny obydwu kapel jest w zasadzie tożsamy. "The End" zaś brzmi prawie jak Isole. Okazuje się jednak, że "prawie" robi wielką różnicę. Nie tylko w odniesieniu do znanego browaru.
Nie od dziś mnie zastanawia, czym kierują się muzycy, którzy mimo wypracowania określonej formuły grania w danym zespole, postanawiają założyć na boku kolejny, by tworzyć podobną, a niekiedy nawet taką samą muzykę. Zwłaszcza, jeśli formuła ta dobrze sprawdza się w praktyce. Jeśli chodzi o Ereb Altor, rozważania te o tyle nie w pełni ich dotyczą, że kapela powstała ponoć we wczesnych latach '90, a zatem na długo przed powołaniem do życia Isole. Debiutancki album wydany został jednak dopiero dwa lata temu, to jest w czasie, gdy Isole miał już ugruntowaną markę.
"The End" to drugi album zespołu. Tymczasem, co najmniej dwa ostatnie krążki Isole to materiały kompletne, istne majstersztyki w swej stylistyce. W jakim zatem celu funkcjonuje Ereb Altor? Dobre pytanie. Może Daniel Bryntse i Crister Olsson w temacie komponowania nie mają w Isole do powiedzenia tyle, ile by chcieli i dopiero tu mogą popuścić wodzy muzycznej fantazji? Może, przede wszystkim jednak mają okazję pochwalić się swym bezgranicznym uwielbieniem dla Bathory; duch tego projektu słyszalny jest bowiem w niemal każdej nucie "The End". Daniel i Crister, którzy w Isole odpowiadają za śpiew i gitary, w Ereb Altor chwycili także za pozostałe instrumenty. Odświeżyli sobie przy tym krążki Bathory, zaostrzyli miecze i topory, wdziali hełmy i kolczugi, a w pobliskim dyskoncie zaopatrzyli się w spore zapasy patosu z wyprzedaży. Dalej, ten wielce epicki i wikingowski klimat postanowili połączyć ze stylem Isole. Fakt faktem, klasyczny doom metal w wykonaniu tych ostatnich bez wątpienia nie jest pozbawiony epickiego charakteru, nie brak mu również odrobiny nieprzesadnego patosu, dzięki któremu muzyka Szwedów jest niezwykle emocjonalna i autentycznie przejmująca. Ale ten zespół po prostu dobrze wie, jaką ścieżką podążać, by nie popełnić fałszywego kroku.
Muzyka Ereb Altor także utrzymana jest w powolnych tempach. Wolne w tym przypadku nie znaczy jednak ciężkie. Mamy tu rzecz jasna podobne rozwiązania kompozycyjne, jednak najbardziej charakterystyczną cechę "The End" stanowią wokale, automatycznie przywodzące skojarzenia z Isole. Teoretycznie, powinno to zapowiadać przynajmniej przyzwoity krążek. Niestety, całość nijak się nie broni. Kapela przedobrzyła ze wszystkim, z czym tylko się dało. Po pierwsze, zbyt wiele tu nawiązań do wspomnianego już Bathory. Zresztą, same nawiązania może nawet nie byłyby jeszcze problemem, w końcu nie jeden Ereb Altor postępuje w ten sposób, a niektórym kapelom wychodzi to nawet nieźle. Niestety, Ereb Altor dowiódł nader wyraźnie, że nie jest w stanie wykrzesać z tej stylistyki niczego więcej ponad bezrefleksyjne przeszczepianie patentów w stylu klasycznych zaśpiewów typu "ooo!". Poza tym, zdecydowanie zbyt wiele tu nadętego patosu.
Najgorsze, a przy tym najbardziej zaskakujące jest, że "The End" to kompletnie bezpłciowa, monotonna i bezjajeczna płyta. Materiał jest dziwnie rozmyty i mdły, bez cienia jakiegokolwiek pazura. Temperatura najwyżej letnia. Gdyby Wikingowie z podobną energią działali na polu walki, nie zdołaliby pokonać nawet średnio zdyscyplinowanej kohorty przedszkolaków. Ogólnie rzecz biorąc, album ten nie rusza mnie w najmniejszym nawet stopniu. Co gorsza, nie tylko in plus, ale nawet in minus. Nie rusza mnie choćby na tyle, by definitywnie stwierdzić, że jest totalnie beznadziejny. Obojętny, i tyle. Nie tego oczekiwałem.
Szymon Kubicki