Recenzując poprzedni album studyjny brazylijskiej kapeli Angra, twierdziłem, że zabrakło mu magii. To był dobry, solidny album, ale kto dziś tak naprawdę pamięta o "Secret Garden"?
Wyjątkowość albumów - rzeczona magia - sprawia, że pamiętamy o muzyce latami. Angra doczekała się już masowej pamięci w Brazylii, ale jej przebijanie się na rynek europejski wydaje się procesem dość karkołomnym. Trudno w zasadzie zrozumieć taki obrót spraw. Przecież regionalne akcenty, których nie zabrakło również na nowym, tegorocznym albumie, świadczą o wyraźnej tożsamości zespołu z Sao Paulo. Być może problem tkwi w częstych zmianach składu, które dotknęły Angrę także w przypadku dziewiątego dużego krążka studyjnego. Niemniej w tym przypadku określenie "problem" wydaje się zupełnie nie na miejscu. Otóż album zatytułowany "Omni” to jeden z najlepszych materiałów Brazylijczyków w ostatnich latach.
W pracach nad dziełem jedynie symboliczną solówkę zarejestrował Kiko Loureiro, który przed trzema laty zasilił szeregi Megadeth. Ten uzdolniony i wszechstronny gitarzysta formalnie pozostaje w szeregach Angry, ale jego status należy określić jako zawieszony. Ma to swoje dobre strony. Przecież Angra w ten sposób dowodzi, że jej esencjonalny gitarzysta jest w stanie poradzić sobie w wielkim Megadeth. Cierpi na tym oczywiście instrumentalna strona twórczości zespołu, ale następca Loureiro, znany na brazylijskiej scenie prog metalu Marcelo Barbosa, okazuje się godnym zmiennikiem słynnego gitarzysty. W tym miejscu warto też podkreślić, że "Omni” powstawał w Szwecji pod okiem Jensa Bogrena, a rozpiętość wpływów krążka sięga od brazylijskiego stanu Bahia, poprzez rasowe amerykańskie i europejskie inspiracje metalem, zataczając krąg do samego serca Angry - Sao Paulo. Wszystkie te wpływy daje się bardzo wyraźnie odczuć w zawartości albumu będącego zaiste prog metalową areną regionalnej brazylijskiej wrażliwości, drapieżnego klimatu niemalże w skandynawskim stylu i wielu urozmaiceń, które ten krążek czynią dziełem wielowątkowym.
Koncept liryczny płyty przenosi nas do 2046 roku, kiedy to sztuczna inteligencja umożliwiła komunikację międzyludzką pomiędzy trzema jej czasowymi wymiarami - przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. W kolejnych utworach pojawiają się więc postacie z różnych epok. Sam tytuł albumu - oznaczający po łacinie "wszystko" - dużo mówi o odważnej, ale i dalece interesującej koncepcji Angry. Łatwo tu odnaleźć odniesienia zespołu do całej swojej dotychczasowej twórczości, zaś ilość stosowanych patentów (progresja, thrash, muzyka latynoska, djent) wydaje się ogromna. Do tego dochodzi, jeśli się wgłębić, niezwykle interesująca okładka Daniela Martina Diaza, która łączy symbolikę różnych aspektów rozwoju świata. W ten sposób Angra wykreowała jeden z najlepszych konceptów lirycznych w dziejach swojej twórczości. Jest w tym nieco filozofii Tool, szczególnie w warstwie rysunkowej i sposobie definiowania człowieka, choć minimalistyczne wydanie albumu nieco to wielkie porównanie umniejsza.
Na warstwę muzyczną "Omni" składają się zróżnicowane utwory. Otrzymujemy tu bowiem numery o power metalowym patosie, niesamowicie dynamiczne, podniesione do sześcianu w kategoriach instrumentalnych wypuszczeń, aczkolwiek zarazem sięgające mocnego heavymetalowego zadzioru, a przy tym też skonstruowane w oparciu o dość oczywiste struktury, czego dowodzą kompozycje "Light Of Transcendence" oraz "Insania". To muzyczne opowieści, pełne popisowych zagrywek, mocne, odwołujące się do bohaterskich uczuć. To Angra, która zagrzewa do działania. Pewna siebie, wyniosła, o wiele bardziej europejska, niż brazylijska. W przeszłości kapela często nawiązywała do metalowych trendów na Starym Kontynencie, ale "Omni” we wspomnianych utworach to już pełne zaadaptowanie się zespołu do tego środowiska. Ma to swoje duże atuty. Angra nigdy bowiem nie była tak przystępna dla europejskiego słuchacza, jak ma to miejsce na jej dziewiątym albumie. Warto pamiętać, że kapela nie traci przy tym swojej tożsamości. Być może nieznacznie naprzeciw temu wrażeniu wychodzi "War Horns" - wciąż pompatyczny w refrenach, ale w zwrotkach niemalże thrashowy. Do tego dochodzi tu fantastyczne solo Kiko Loureiro, który łamię strukturę tego szybkiego i przybrudzonego utworu. Ślady gitarowe zawodnika Megadeth daje się wyraźnie odczuć w kategorii pozytywnych uniesień, ale całość albumu, tak jak wspomniałem, dowodzi, że jego następca miał też swoje wielkie momenty na krążku.
Prawdziwe czarowanie w przypadku "Omni” ma miejsce wtedy, gdy odzywają się akcenty regionalne. Smak brazylijskiego powietrza czuć w "Travelers Of Time", który opierając się na brudnych, klasycznych heavy metalowych patentach, prowadzi w nieznane. To czas pierwszego wielkiego zwrotu na krążku - "Listen To Me! Let's Get Moving On!" jak nakręca muzyków Fabio Lione - gdzie życiowe linie basowe zarejestrował Felipe Andreoli, zaś Marcelo Barbosa dał znać, że o Kiko Loureiro będzie łatwo zapomnieć. Wow! Wymiany pomiędzy basem a gitarą, w tle jeszcze apokaliptyczne chóry i fantastyczny wokal Lione, pozwalają uwierzyć, że w Angrę ktoś tchnął nowe życie. Wiele tego typu przemyśleń dostarcza również "The Bottom Of My Soul" będący mocną balladą utrzymaną w nastroju brazylijskiej wrażliwości, której wyjątkowo posłużyły klasyczne instrumentalne wypuszczenia muzyków. Różnicę w porównaniu do poprzednich numerów wyznacza jednak klimat utworu - refleksyjny, wsparty brazylijską dżunglą, wymagający od słuchacza głębokich przemyśleń. Natomiast totalnym killerem jest "Caveman" przywołujący nawet skojarzenia - wcale nie żartuję! - z czasami "Roots" Sepultury. To magia Brazylii. To bas Felipe Andreoli. Regionalne przyśpiewy. To niesamowity klimat utworu. To pytania zadawane po portugalsku i angielsku. Przestrzeń pomiędzy sercem Brazylii a muzyką metalową. Wow. Jeśli chodzi o moje zdanie, to "Caveman" powinien promować "Omni” na wszystkich szerokościach świata. Takimi kompozycjami Angra może podbić Europę i na nowo zbudować swoją legendę.
Tymczasem w okolice szerokich progresywnych przestrzeni zespół zabiera w utworze "Magic Mirror". To prawie siedem minut, inspirowanej nieco amerykańskimi gigantami, opowieści o kondycji współczesnego człowieka. Angra umiejętnie żonglując tempem prowadzi przez korytarze swej przejmującej wrażliwości. Do tego dochodzą kolejne zwroty akcji. Ciężkie gitarowe zejścia, niespodziewane podkręcanie tempa, szerokie instrumentalne i nieodporne na rozmaite efekty przestrzenie, czy też wreszcie logiczne domknięcie utworu. Tym sposobem Angra po raz kolejny dowodzi swej wszechstronności. Tym bardziej, że przejście do kolejnego utworu - "Always More" - okazuje się niemal niezauważalne. Sama kompozycja o bardzo balladowym wymiarze, nie tak drapieżnym jak w przypadku "The Bottom Of My Soul", przenosi w zasadzie do idyllicznej krainy. Krótkie, sięgające latynoskiego grania riffy gitarowe, tworzą otoczenie tej brazylijskiej plaży. Swoją przestrzeń odnajduje tu także wyjątkowo spokojny wokal Fabio Lione, którego ekspresja wybucha dopiero w podniosłych momentach.
O rozpiętości stylistycznej albumu świadczy również fakt, iż miejsce na nim znalazły znana z Arch Enemy kanadyjska petarda Alissa White-Gluz oraz mniej znana w Europie brazylijska piosenkarka i aktorka (...lalka z plakatu) Sandy. W utworze "Black Widow’s Web" zaprezentowały one różne wymiary muzycznej wrażliwości, nadając kompozycji wyraźnych kontrastów. Do tego dochodzi nieprzewidywalny Lione, a także mega aktywny na bębnach Bruno Valverde, zaś w tle utwór przecinają industrialne wcięcia. Całość, ten wizjonerski miszmasz, czasem bawi, niekiedy straszy, ale w ostatecznym wrażeniu wprowadza w zachwyt nad niekończącymi się horyzontami "Omni”... tego muzycznego wszystkiego!
Całość świetnego materiału wieńczą dwa utwory "Omni - Silence Inside" i "Omni - Infinite Nothing" dowodzące kilku spostrzeżeń poczynionych w tej recenzji. Pierwszy jest progresywnym monumentem. Angra tylko jeden raz w swojej karierze nagrała dłuższy utwór, którym był "Carolina IV" w 1996 roku. Tymczasem "Omni - Silence Inside" łączy wszystko to, co w Brazylijczykach okazuje się wielkie, tj. mnóstwo regionalnych akcentów, zmienną temperaturę oferowanych zagrywek (od heavy n' thrashu ku brazylijskiemu folkowi), a także serię zapadających w pamięć popisów instrumentalnych. Ta kompozycja to opowieść być może jeszcze nie na miarę "Learning To Live" Dream Theater, czy "Still Remains" Fates Warning, ale bez wątpienia rzecz budująca swoją własną legendę. Tym bardziej, że jej łączność z instrumentalem "Omni - Infinite Nothing" jest oczywista. Drugi wymieniony utwór we wstępie wydaje się pogrzebowym nokturnem. Partie smyczkowe tworzące charakterystyczny motyw tak dalece odwołują się do ducha Sao Paulo, iż trudno sobie wyobrazić lepsze nawiązanie do genetycznego dziedzictwa Angry. Interesujące jest także tempo utworu. Kompozycja przyspiesza z kolejnymi minutami, stając się coraz bardziej poważną. Ta powaga łączy się z subtelnościami. Tak jakby "Omni - Infinite Nothing" nie miał związku z pozostałą częścią płyty. Napisy końcowe do albumu stanowią jednak jego najwłaściwszy stempel. To Angra. Świadoma siebie. Świadoma Sao Paulo i Brazylii.
Okazuje się więc, że Angra to kapela, która może przekroczyć granice thrash i heavy metalowej agresji, osiągnąć power metalową pompę, tworzyć refleksyjny klimat z magiczną w Brazylią w tle i wstrzelić się w progresywne przestrzenie, aby na końcu pozostać sobą. Niewiarygodne, że ten nie budzący dotąd wiele emocji w Europie zespół zdołał zarejestrować tak świetny materiał. Wydaje mi się, że to album, który może Brazylijczykom zagwarantować renesans zainteresowania jego twórczością. Przenoszę się więc do 2046 roku, aby wraz z Angrą podróżować po różnych wymiarach... wszystkiego. Wehikułem czasu w tym przypadku jest ten kapitalny album - "Omni".