And Justice For None
Gatunek: Metal
Amerykańscy giganci nowoczesnego metalu, Five Finger Death Punch należą do grona najpłodniejszych zespołów tej planety - panowie regularnie wydają nowe, naszpikowane hitami albumy.
Najnowsza, siódma pozycja w dorobku grupy, zawierająca (w wydaniu deluxe) szesnaście premierowych kompozycji, uprzytomniła mi kilka sprawa, z powodu których celowo od dłuższego czasu pomijam Ivana Moody’ego i spółkę. Jednocześnie przypomniała mi, dlaczego jedenaście lat temu jak głupi katowałem debiut muzyków z Las Vegas.
Zacznę od negatywów. Panowie oczywiście potrafią pisać radiowe powerplaye jak i metalowe killery podobające się nawet wielbicielom Lamb of God a z drugiego bieguna Sevendust. Tego im nie odmówię, tym bardziej, że zespół szybko stał się jednym z najgorętszych towarów na amerykańskim rynku, wypełniając lukę, która powstała w momencie kiedy Godsmack i pochodne zaliczyły poważny regres popularności. Kwintet wykorzystał szansę w najlepszy możliwy sposób, zjednując tabuny fanów i zapełniając przy tym największe hale, w których po dziś dzień niosą się echa m.in. nieśmiertelnego „The Bleeding”. Jednakże to, co przed laty urzekało najbardziej, czyli prostota tekstów w połączeniu z solidnym, mocnym rytmem i wpadającymi w ucho, daleko odbiegającymi od kiczu melodiami, stało się gwoździem do trumny. Im bardziej panowie starali się trafiać do „mas”, tym mocniej oddalali się od pierwotnej wizji zespołu. Czy mam im to za złe? Nie miałem do trzeciej płyty, ale kiedy zaczęli zerkać w stronę rapu i nu-metalu, a okazyjnie pokracznej elektroniki, straciłem cierpliwość.
W takim razie co z „And Justice For None”? Prawdę powiedziawszy najnowsza pozycja w dorobku Five Finger Death Punch nie odmieni ani sceny, ani mojego zdania o zespole. Mało tego, sądzę że ostatnie zawirowania wokół Ivana Moody’ego i jego sposobu traktowania kolegów jako narzędzia do zarabiania pieniędzy, co zresztą jest im nie w smak, wystarczająco obrzydziły grupę nawet najbardziej zagorzałym fanom. Niestety nowe dzieło Amerykanów cierpi na brak nie tyle oryginalności, bo panowie i tak grają w swojej lidze, co polotu, z jakim przez lata utożsamiano tą ekipę. Za dużo tutaj mielizn, nie podobają mi się eksperymenty z brzmieniem niczym Static-X („Sham Pain”) ani naprawdę kiepskie ballady („When The Seasons Change”, „Will The Sun Ever Rise”, „I Refuse”, „Gone Away”), które nie tylko wypadają blado pod względem kompozycji, ale również kiczowato jeśli chodzi o emocje.
Krążek ma jednak drobne, ale jednak, plusy. Forma Moody’ego nadal bez zarzutu, a w groove metalowych ciosach, jak w dwuminutowym „Rock Bottom”, lider udowadnia, że to głównie jemu zawdzięczamy energię i mocny przekaz. Swoją drogą, główny riff przypomina ubogą wersję Decapitated…. Do zweryfikowania, o ile jeszcze dam tej płycie szansę. Skoro miało być o plusach, wyraźnie słychać, że ten zespół nawet w gorszych momentach gra po swojemu, i jest – co do tego nie mam wątpliwości – jednym z niewielu, który potrafi tak zgrabnie połączyć mainstream z groove/thrashowym wykopem. Jeśli tli się we mnie jakaś nadzieja, co do sensu istnienia tego zespołu w świadomości kogoś starszego niż szesnastolatki, to właśnie w tych utworach (m.in. „Bad Seed”). Plus ostatni, a zarazem najważniejszy - nigdy dotąd nie otrzymaliśmy tylu solówek od duetu Bathory – Hook i mam cichą nadzieję, że ten element będzie eksponowany w przyszłości. Stać tych panów na coś więcej niż cztery riffy na krzyż, pytanie czemu tak rzadko to pokazują?