„False Idol” to drugi materiał Veil of Maya ze stojącym za mikrofonem Lucasem Magyarem i kolejny, który nie robi na mnie większego wrażenia.
Zbawcy progresywnego metalu (lub deathcore’a) osiedli na laurach już po „[id]”, ale „Eclipse” miała kilka fantastycznych numerów, przypominających o talencie drzemiącym w ekipie z Chicago. Tak było kiedyś, a dziś, kiedy zespól obrał znacznie mniej intensywny i mocno przebojowy kierunek, jeszcze ich nie skreślam, ale daleki jestem od zachwytu. Wiele z patentów zagranych na szóstym krążku Veil of Maya słyszeliśmy na poprzednich płytach, i gdyby Marc Ocubo dopuścił do komponowania perkusistę Sama Applebauma, być może zamiast kosmicznie brzmiących klawiszowych wstawek i typowego djentowo/deathcore’owego brzdąkania, dostalibyśmy kawał inteligentnego śmierć metalu dla kogoś więcej niż tylko niedzielnych fanów Cynic i wielbicieli łamańców spod znaku Meshuggah.
Zacznę może od rzeczonego krzykacza. O ile Lucas doskonale sprawdza się w mniej lub bardziej metalcore’owej stylistyce, zwłaszcza ze swoimi cleanami, których nie powstydziłby się sam Spencer Sotelo z Periphery, tak pod względem samego aranżu i zmian ekspresji, od głębokiego growlu po „popowe” refreny, przegrywa z kretesem. Nie podoba mi się ten wokalny rollercoaster i za mało tutaj klasowego darcia paszczy. Poprzedni wokalista, zresztą jeden ze znaków rozpoznawczych Vom, Brandon Butler, cechował się wybitną wręcz jednowymiarowością, ale gdy tylko stawał za mikrofonem, tak otwierały się bramy piekieł. Poza tym, tekstowo Butler był lepszym zawodnikiem, powiedziałbym nawet, że dużo dojrzalszym niż Magyar.
I tu po raz kolejny dochodzimy do kości niezgody wśród muzyków i fanów – Lucas rzeczywiście wprowadził odrobinę kobiecości do gęstego, chaotycznego świata Veil of Maya. Uporządkował go, a właściwie podporządkował swojej barwie głosu i pomysłom. Szkoda, bo wyraźnie słychać, że Ocubo napisał „False Idol” pod Magyara, zapominając o ścianie dźwięku, jaka wyróżniała ten band na tle innych. Mało tego, mniej tu techniki, a więcej krążenia wokół motywów z poprzednich płyt. Owszem, panowie więcej eksperymentują z elektroniką, ale zapominają o dobrym riffie. Na breakdownach tej muzyki nie zbudowano, a czarnoskóry filar zespołu zapomniał, że poza udzielaniem warsztatów master class, wypadało by mieć co pokazać światu.
Reszta śmietanki gra z polotem, finezją i jak na tak mało wymagający materiał, pcha zespół do przodu. Wreszcie dobrze słychać bas, a perkusyjne zawijasy Applebauma nie giną w gąszczu triggerowanych brzmień. Chwała im za to, ale biada za powtórkę z rozrywki, miałkie próby wyjścia poza stworzony przez siebie schemat (!) i bezpieczne żeglowanie po mniej lub bardziej agresywnych wodach djentu. Reszta świata powinna się od nich uczyć, tak jak swego czasu od Born of Osiris, a okazuje się, że lepiej patrzeć w zupełnie inną stronę, i po raz kolejny szukać objawień wśród poszukującej młodzieży.