Pięknie, pięknie. Tego mi było trzeba. Wydając debiutancki album Convulse, Relapse postarało się o doskonały prezent dla wszystkich wielbicieli oldschoolowych klimatów. A przy tym zaserwowali solidną ulgę dla kieszeni tym, którzy do tej pory czaili się na schodzące za spore pieniądze pierwsze bicie "World Without God".
Wczesne lata '90 to oczywiście rozkwit death metalu. Convulse zaś to jeden z pionierów fińskiej sceny death metalowej, która wprawdzie ustępowała szwedzkiej popularnością, ale na pewno dorównywała solidnością. Prawdziwy wysyp młodych kapel, które wówczas zaczęły łupać swoją śmiertelną muzykę, to bez wątpienia swoisty fenomen. Niestety w wielu przypadkach zespoły te koniec końców okazywały się bardzo efemerycznymi tworami, których kariery zakończyły się po jednej, góra dwu płytach (co odnosi się również do bohaterów tej recenzji), bądź które, podobnie jak Xysma, Amorphis czy Sentenced radykalnie zmieniły z czasem swoje oblicze.
To wszystko jednak kwestia przyszłości, a w tej chwili na kalendarzu widnieje rok 1992. Swoje debiuty wydają między innymi Amorphis, Demigod czy Purtenance. W tym też roku w mieście Nokia objawił się światu prawdziwy potwór. I wcale nie mam tu na myśli zaprezentowanego wówczas szerszej publiczności modelu Nokia 1011 - niemal półkilogramowego pierwszego fińskiego telefonu GSM, który trafił do masowej produkcji. Owym potworem okazał się rzecz jasna "World Without God". Materiał, który wprawdzie nie wstrząsnął posadami death metalowego wszechświata, ale bez wątpienia znalazł się w czołówce ówczesnych fińskich albumów utrzymanych w tej stylistyce.
Czas jednak powrócić do roku 2010, by w chwili, w której Nokia ma na swym koncie grubo ponad miliard sprzedanych komórek, ocenić jak broni się recenzowany krążek. Otóż robi to całkiem nieźle. Oczywiście już w pierwszej chwili, dzięki jedynemu w swoim rodzaju brzmieniu słychać, że "World Without God" to materiał leciwy, który jednak zestarzał się z prawdziwą klasą. Convulse, podobnie jak spora liczba ówczesnych fińskich bandów, grał nieco mniej melodyjnie niż sąsiedzi, a przez to album jest mniej przyswajalny niż produkcje z Kraju Trzech Koron. Nie ma tu hitów, utworów jakoś szczególnie wyróżniających się ponad resztę. Jest za to równy, wysoki poziom. Muzycy nie koncentrują się wyłącznie na szybkości, zdarza im się też mocno zwolnić, a wtedy brzmi to wszystko naprawdę ciężko. Słychać tu również wpływy zza oceanu, zwiększające brutalność krążka. Z początku może się także wydawać, że kawałki są bardzo nieskomplikowane, jednak kilkakrotne wsłuchanie się w materiał pozwala odkryć, że wcale tak nie jest. Nie ma tutaj umpa-umpa kawałków jadących do przodu na jednej zagrywce. Jest za to sporo kombinowania i zmian tempa, na szczęście bez nadmiernej ekwilibrystyki.
Sam "World Without God" nie wyczerpuje jednak listy prezentów przygotowanych przez wytwórnię. Na CD znalazło się jeszcze całe demo "Resuscitation of Evilness". Świetny pomysł. Pewnie, że wszystkie cztery utwory obecne są również na debiucie. Pokuszę się jednak o stwierdzenie, że w wersji demówkowej brzmią one wyraźnie lepiej. Może mniej czytelnie, ale za to ciężej i nawet jakby nieco wolniej. Zdecydowanie bardziej brudno, bulgocząco i masywnie. Różnicę słychać od razu i trochę szkoda, że przy produkcji pełnego albumu te surowe kanty kompozycji zostały przytarte. Na koniec jeszcze dwa koncertowe tracki, w tym nieśmiertelny klasyk "Countess Bathory". Nie miałbym nic przeciw, gdyby był to dopiero początek szeroko zakrojonej akcji wykopaliskowej Relapse. Doskonałe wydawnictwo. I choć ocenianie takich staroci ma w tej chwili średni sens, nota musi być wysoka.
Szymon Kubicki