Podejrzewam, że Mammoth Grinder nie jest szczególnie rozpoznawalny. Nie może być inaczej, skoro debiut Amerykanów ukazał się jedynie na kasecie oraz winylu.
Wydawanie materiałów na kasecie to dziś najbardziej srogi kult, jaki tylko można sobie wyobrazić. Nie powinno zatem dziwić, że "Extinction of Humanity" oprócz wersji winylowej, ukazał się właśnie na tym nośniku. Koniec końców, w jakiś sposób Relapse zdołało jednak przekonać zespół do wytłoczenia srebrnego krążka. I chwała im za to!
Ostrzeżenie o treści "Uwaga! Szybko pędzące mamuty!" bez dwu zdań powinno znaleźć się na pudełku tej płyty. W starciu z tym zwierzakiem, naspidowanym i wściekłym, nikt nie ma szans. Nazwa zespołu jest bardzo adekwatna do muzyki zawartej na recenzowanym albumie. Nieszczęsny słuchacz jest bowiem równocześnie miażdżony ciężarem oraz mielony agresją tego materiału. "Extinction of Humanity" to raptem 21 minut czystej energii, poszatkowanej na siedem chlaszczących po mordzie uderzeń. Owinięty w gwiaździsty sztandar mamut, z szalonym błyskiem w oku, zaczyna swój niszczycielski maraton w... Szwecji. A jakże. To kolejny w moich rękach materiał spoza ojczyzny Ikei, który jest bardziej szwedzki niż niejedna produkcja pochodząca z tego kraju. Mam tu na myśli rzecz jasna ten najbardziej klasyczny sound gdzieś z okresu Nihilist, wczesnego Entombed czy Dismember, z maksymalnie podkręconym tempem.
Nie oglądając się za siebie, Mamut pędzi dalej w kierunku zachodnim. Zahacza o Wyspy. Szwedzki death metal, choć najbardziej rzuca się w uszy, jest bowiem tylko jednym ze składników muzyki Amerykanów. Nie zapomnieli oni również o swoich bardziej crustowych korzeniach. Czasem więc zapędzają się w obszary nieco chaotycznej, bezkompromisowej, punkowej agresji. Można je opisać odwołując się do takich nazw jak Discharge czy Napalm Death. Niezmordowana bestia mknie jednak dalej i kończy swój bieg w ojczyźnie, gdzie przybywa kolejny element - surowość, siła i zarazem przebojowość w stylu High on Fire. W prostocie siła. Punktem wspólnym jest tu fakt, że do wywołania solidnych spustoszeń wystarczy ledwie trójka muzyków. Chciałbym skubańców zobaczyć na żywo, wrażenie musi być jeszcze mocniejsze.
Wszystkie te zasygnalizowane patenty świetnie do siebie pasują, nie gryzą się między sobą. Co więcej, dzięki wielości zastosowanych rozwiązań materiał jest bardzo zróżnicowany. Przykładowo, mamy tu takie torpedy, jak genialny "Frozen", a tuż obok istny walec w postaci "Resurfacing". Choć w pierwszej chwili uwagę przykuwają przede wszystkim szybkie tempa, nie brak tu także zwolnień, pojawiają się nawet solówki. Instrumentalną całość dopełnia świetny wokal Chrisa Ulsha, balansujący na granicy wrzasku i growlingu, coś na kształt krzyżówki LG. Petrova z Benem Wardem z Orange Goblin.
Pięknie to wszystko razem brzmi. Krótki czas trwania krążka skutecznie zapobiega monotonii i pozwala wciąż, od nowa, cieszyć się tą muzyką. Może i "Extinction of Humanity" to nic wielkiego czy oryginalnego, ale za to jak wspaniale kopie po dupsku. Kupujcie zatem i cieszcie się z tego wszyscy, to jest bowiem Mammoth Grinder. Amen.
Szymon Kubicki