"Obietnica nowego, lepszego życia i terror zostawienia wszystkiego co znasz, by to życie osiągnąć". Tak tłumaczył mi niedawno podczas rozmowy Blaze genezę tytułu jego nowej płyty. Były wokalista Iron Maiden okazał się być bardzo przewrotnym artystą. Zapomniał mi powiedzieć, że sam zostawił przeszłość za sobą i ruszył by wypełnić swoją "Promise".
"Watching the Night Sky" rzucone do sieci dla zaspokojenia ciekawości fanów okazało się być bardzo wywrotowym singlem. Kawałek ten kojarzyć się mógł z poprzednią płytą Blaze Bayley, czyli "Man That Would Not Die" (lekko "Samuraiowy" początek), by rozwinąć się w niemal iście Maidenowy hicior (nawet "ooo-o-ooo" jest!). I jakby to powiedzieć, na tym koniec porównań. "Promise and Terror" to nowy początek, zupełnie osobny rozdział w solowej karierze Blaze'a. Niektórym może piąta płyta pana Bayleya kojarzyć się z "The X Factor" i "Blood & Belief", ale chyba tylko tym, że wszystkie te albumy łączy ponura atmosfera i monumentalność kompozycji. Bo tak, moi drodzy i kochani czytelnicy, Blaze dojrzał jako autor, muzyk, jako człowiek. Zapomnijcie o robotach, które "slaves with silent rage", o dziesiątych wymiarach i innych duperelach. Wraz z największą życiową tragedią Blaze'a (zeszłoroczna śmierć jego żony) przyszedł najlepszy krążek, na którym Bayley kładł swe wokale.
Całość, jak już napisałem, zaczyna się od "Watching the Night Sky", który koresponduje jeszcze z dawnym obliczem Blaze, jednak już od "Madness and Sorrow" zaczyna się jazda, podczas której niejeden raz będziemy rozglądać się w poszukiwaniu jakiś znaków drogowych. "Damn it! To ta sama droga, którą jechałem poprzednio? Wszystko wygląda podobnie...". Ale tylko na pierwszy rzut oka. Owszem, podstawą jest dalej gitara, bas, perkusja i TEN nie do podrobienia wokal, brzmiący z taką mocą, jak chyba jeszcze nigdy ("Trace of Things That Have No Words", boziu droga, masterpiece Blaze'a). Jednak, jak to mówi Yachimek "pozmieniało się, pozmieniało". Zacznę nietypowo - od dupy strony. Ostatnie cztery kawałki, łączące się tekstowo i dźwiękowo to zupełne novum w twórczości Bayleya. Mamy praktycznie do czynienia z suitą, jednak mniej w Floydowym stylu a bardziej Iced Earthowym, było nie było od "Sorrounded by Sadness" do "Comfortable in Darkness" mamy do czynienia z nierozerwalną całością podzieloną na części. A jakież to części! Progreswyne zmiany tematów, starcia akustyka z gitarą elektryczną, niesamowite, namacalne emocje generowane przez Blaze'a...Jak to piszą metale na forach - MOC!
Pozostałe siedem kawałków również zaskakuje, bardzo pozytywnie. Mnogość motywów i pomysłów w kompozycjach oszałamia. Dajmy taki "God of Speed", utwór, który jak usłyszy Steve Harris to chyba dostanie palpitacji serca, że zamienił taki diament jak Blaze na pana, który stęka o reinkarnacji jakiegoś tam Benjamina. Prawdziwie urozmaicony heavy metalowy hymn, ze zmianami tempa i świetnym refrenem. Co do świetnych chorusów..."Faceless" - dla mnie bomba! Kawałek ten wchodzi momentami w rejony melodyki szwedzkiego metalu, od początku do końca szarpie nerwy i pruje do przodu jak chłopaki Wenty (sorka, za dużo szczypiorniaka). Jednak tych petard jest na "Promise and Terror" zdecydowanie mniej. Wygrywają te monumentalne kolosy, pełne niebanalnych rozwiązań aranżacyjnych. Weźmy taki "City of Bones" opowiadający o bitwie o Leningrad. Tak obrazowego utworu Blaze w swej historii jeszcze nie miał. Czujemy się słuchając tej kompozycji jakbyśmy sami stali w centrum wojennej zawieruchy i walczyli o swoje życie. Prawie tytułowy "Time to Dare" (no co? Blaze'u śpiewa w nim "Promise and Terror") również zaskakuje zmianami nastrojów i kapitalnym refrenem.
Już "Man That Would Not Die" zdradzał potencjał nowego składu Blaze. Bayley musiał tylko zgrać się z nowymi grajkami na koncertach, poznać ich styl na próbach no i wszystko zatrybiło za drugim razem, to czuć. Bas śmiga sobie po głośnikach wywołując uśmiech na twarzy ("1633" i wszystko jasne), riffy gitarowe zarazem melodyjne i melancholijne (znów z lekka melo-deathowe, acz tym razem Blaze bardziej Bermudeza po gębie wytrzepał) tną powietrze jak brzytwa, do gry Pattersona również nie mam zastrzeżeń. Produkcja tym razem jest heavy metalowa jak jasna cholera - mięsista, mocna, wyrazista. A nie to rozmiękłe, melo-deathowe cuś co było soundem poprzedniczki.
Ja jestem maniakiem Blaze'a, przyznaje, nie mam grama obiektywizmu jak przychodzi mi oceniać jego dokonania. Ale, kurcze blade, jak ja mam się przyczepić takiej płyty jak "Promise and Terror"? Urozmaiconej, różnorodnej z masą nowości i świeżymi motywami otwierającymi nowe drogi przed Blazem. I jeszcze ten klimat całości...To bardzo przytłaczający album jest, bardzo mocny i intensywny, generujący namacalne emocje. Żeby zachować w miarę bezstronne spojrzenie daje 9, ale moje subiektywne odczucie to dycha z czystym sumieniem. Nic raczej w dziedzinie heavy metalowego grania nie przebije w 2010 roku "Promise and Terror".
Grzegorz Żurek