To piąta płyta zespołu, o którym właśnie usłyszałem po raz pierwszy. Nadrabiać zaległości jednak nie zamierzam, bo "Single Ticket to Paradise" jakoś nie do końca mi podchodzi. Dzięki Hearse dowiedziałem się, że John Liiva po odejściu z Arch Enemy zajął się graniem death’n’rolla. Tak przynajmniej zawartość recenzowanego krążka określa wytwórnia.
Nie jest to gatunek, za który dałbym się pokroić, chociaż lubię czasem posłuchać czegoś w ten deseń. Za wzorzec takiego grania przyjmuję jednak choćby to, co swego czasu robił Entombed. Hearse, nad czym boleję, jest bardzo daleko od podobnych klimatów. Nie owijając w bawełnę, za bardzo to melodyjne, słodkie i gitarowe. Ten ostatni przymiotnik to zresztą także zarzut, choć na pierwszy rzut oka może wydawać się niedorzeczny. Rzeczony krążek jest mocno gitarowy. Ciągłe solówki wraz z melodyjną ekwilibrystyką na gryfie w szwedzkim stylu jakoś bardziej mnie jednak męczą niż wprawiają w zachwyt. Mam wrażenie, że Matthias Ljung, gdyby tylko miał ku temu sposobność, najchętniej zagrałby po prostu 40-minutowe solo. Nie mam nic przeciw solówkom, ale nie lubię przesady. Szkoda, bo obiektywnie rzecz biorąc to nie jest zły materiał. Moim zdaniem jednak brak tu spójności. Całość rozłazi się w szwach. Zabrakło agresywnych, ciężkich momentów, które nie wiedzieć czemu zastąpione zostały melodyjnym pitoleniem.
Taką wizję miał zespół, ale mnie ona nie odpowiada. Szkoda dobrych partii wokalnych Liivy, chwilami przywodzących na myśl manierę Petera Steele w Carnivore. Taki wokal brzmi dość dziwnie na tle muzy skrzącej się solóweczkami, po brzegi wypełnionej słodyczą. Aż chciałoby się czegoś surowszego, czegoś walącego po mordzie. Podsumowując, "Single Ticket to Paradise" to taki giga-pączek wypełniony masą dżemu, pokryty dodatkowo kilogramem lukru. Nic nie poradzę na to, że wolę karkówkę z grilla.
Szymon Kubicki