Przerwa w działalności Aborym wciąż trwa w najlepsze (choć ponoć coś już się rusza w tym temacie), ale M.Fabban nie próżnuje i przypomina o sobie drugim albumem Malfeitor.
Według zapewnień lidera to nie tylko projekt, ale prawdziwy zespół z krwi i kości, zatem następca bardzo dobrego "Unio Mystica Maxima" pojawia się stosunkowo szybko. Zespół podpisał kontrakt z Agonia Records, a efektem tego dealu jest właśnie "Incubus". Podobnie jak na debiucie, nie ma co spodziewać się tu industrialnych czy synth-blackowych beatów, jakie na swych krążkach serwuje rzeczony Aborym (niekiedy, np. w przypadku "Generator", mocno z tym przesadzając). Malfeitor z założenia para się surowym, tradycyjnym blackiem, a "Incubus" jest kolejnym krokiem w tym kierunku.
Kierunek ten jest oczywisty i momentalnie rozpoznawalny. Nie raz już zdarzało się, że włoskie kapele ślepo zapatrywały się w Skandynawię. Czasem dawało to zresztą iście groteskowe rezultaty. Na szczęście są wyjątki, czego dobrym przykładem jest właśnie Malfeitor. Kto miał okazję słyszeć debiut tegoż, powinien szybko wychwycić różnicę między obydwoma materiałami. Przede wszystkim "Incubus" jest znacznie mniej chwytliwy i, nie zawaham się użyć tego słowa, mniej przebojowy. "Unio Mystica Maxima" momentalnie wpadała w ucho, a takie kawałki jak "Rex Bestia Fera" czy "Jesus Christi to the Lions" to autentyczne "przeboje", w których chciało się nawet zaskrzeczeć refreny do spółki z Fabbanem (zwłaszcza tkwiąc gdzieś w aucie w ulicznym korku). Tym razem materiał jest zdecydowanie bardziej wymagający - masywny i monotonny, mniej zróżnicowany i bliższy korzeniom surowego black metalu.
Bez wątpienia na "Incubus" nie znajdziecie żadnych łatwych melodyjek. Zabrakło tu również folkowych wstawek, które nieoczekiwanie znalazły się na debiucie. Drugi materiał Włochów utrzymany jest w szybszych tempach (nasuwają się pewne skojarzenia z Dark Funeral), z feelingiem najbardziej podchodzącym pod starszy Immortal, czy nawet z wibracjami, które mogą kojarzyć się z późniejszym Mayhem (posłuchajcie choćby wstępu do pierwszego na krążku "Down with Me") czy Satyricon (znakomity ciężki "Void of Voids" zbudowany na podobnej zasadzie, co najwolniejsze kawałki z dwóch ostatnich płyt Norwegów). Album zmusza słuchacza do zdecydowanie bardziej intensywnego wgryzania się w zawarty na nim materiał. Nic nie jest tu podane na talerzu. Lojalnie przy tym uprzedzam, że skutki wgryzania mogą okazać się tu nieco mniej satysfakcjonujące niż poprzednio. Trzeba mocno przeżuć, a w niektórych momentach mogą rozboleć szczęki.
Owszem, mamy tu rodzynki w rodzaju "The Other Half" czy "Mysterious, Mystical, Majestic", w których znalazło się nieco urozmaiceń i powietrza, ale przyznam, że brakuje mi na "Incubus" więcej takich momentów. Wprawdzie, mimo pewnych uwag, słucham tego wszystkiego z niekłamaną przyjemnością oraz mam świadomość, że w porównaniu z niektórymi brzęczącymi żałośnie na skandynawską modłę rodakami muzyków z Malfeitor, recenzowany album jest o całe lata świetlne do przodu zarówno pod względem produkcji jak i kompozycji, niemniej jednak debiut sprawił mi więcej radochy. Tak czy owak, rzecz zdecydowanie warta polecenia, nie tylko ortodoksom.
Szymon Kubicki