Nie będę chyba szczególnie oryginalny, jeśli powiem, że nagrywając "The Gathering" Testament postawił sobie poprzeczkę tak wysoko, że na kolejnym albumie po prostu nie miał szans jej przeskoczyć. Zresztą nikt rozsądny chyba tego nie oczekiwał. Zdecydowana większość recenzji "The Formation of Damnation", jakie miałem okazję czytać było pozytywnych, a niektóre wręcz entuzjastyczne. Coś mi jednak mówi, że za owymi wypowiedziami w większym stopniu stoi szacunek do legendy thrashu, niż faktyczny zachwyt recenzowanym krążkiem.
Bez wątpienia "The Formation of Damnation" to dobry materiał, ale niestety nie pozbawiony niepotrzebnych wypełniaczy. Setki kapel mogą o takiej płycie jedynie pomarzyć, ale Testament to nie są setki kapel, to jest Testament, więc skąd tu się wzięły mielizny? Zespół zdecydował się na połączenie produkcji i brzmienia charakterystycznych dla "The Gathering" z klimatem oraz aranżacjami znanym ze starszych krążków z epoki Alexa Skolnicka. Sam pomysł nie jest zły, a tamte albumy (poza "The Ritual") traktuję z nabożną czcią, choć akurat powrót Alexa do zespołu nie jest dla mnie jakimś szczególnym powodem do radości. Okazało się jednak, że tworzenie materiału pod Skolnicka wcale nie jest podstawową bolączką tej płyty. Problem w tym, że Amerykanie to zawodowcy, a duetowi Billy/Peterson skomponowanie zgrabnego kawałka w stylu Testament zajmuje pewnie jakiś kwadrans i to wyłącznie przy użyciu grzebienia i piły śpiewającej. Być może naiwnie oczekiwałem doskonałych utworów, które powalą mnie na ziemię, a po paru przesłuchaniach głęboko wryją mi się w pamięć dołączając do pozostałych klasyków zespołu. Odrobina charakterystycznej melodyki zapewniona przez Skolnicka wcale nie musiała w tym przeszkodzić, co więcej, jego partie uważam za naprawdę dobre. W zamian otrzymałem jednak zestaw jedenastu zgrabnych kawałków w stylu Testament, z których praktycznie żaden niczym szczególnym się nie wyróżnia.
No dobra, jest świetny utwór tytułowy, są niezłe, klasycznie brzmiące "More than Meets the Eye", "The Evil has Landed", "F.E.A.R." czy wreszcie najmocniejszy "Henchman Ride", w którym okazuje się, że wcale nie trzeba zwalniać, żeby Skolnick mógł nagrać swoją solówkę. Jednak już piąty na płycie, nieco mdły i niepotrzebnie rozwleczony do prawie 6 minut, "Dangers of the Faithless" włącza pierwsze dzwonki alarmowe. Zresztą to nie jedyny kawałek niepotrzebnie rozciągnięty powyżej pięciu minut. Kolejny sensownie zapowiadający się "The Persecuted Won't Forget" nie rozwija się jednak równie dobrze. Ciężkostrawne "Killing Season" i "Afterlife" nie dorównują niestety nawet tym słabszym kawałkom z większości wcześniejszych płyt, a podczas ostatniego, najgorszego "Leave Me Forever" nie tyle dzwoną dzwonki, co wyją alarmowe syreny.
Do limitowanego wydania albumu dorzucono jeszcze DVD z rodzaju ‘making of...". Po pierwsze nie znoszę tego typu shitu i nigdy nie chce mi się go oglądać (choć akurat ten może kiedyś zmęczę). Po drugie taki minimalistyczny zabieg dziwi w przypadku zespołu, który ma na swoim koncie, oprócz oficjalnych DVD, co najmniej 10 wydanych własnym sumptem "oficjalnych bootlegów" na tym nośniku. Podsumowując daleki jednak jestem od odsądzania moich faworytów od czci i wiary, kiedy zdarzy im się nagrać słabszy album. Wiem, że chłopaków stać na więcej, więc cierpliwie poczekam na następcę "The Formation of Damnation". Mam jednak nadzieję, że nie potrwa to kolejnych 9 lat.
Szymon Kubicki