Ostatnio, z niejakim szokiem ale i radością zarazem, zauważyłem kilka winyli a nawet CD Wolfsbane na paru lokalnych portalach aukcyjnych. Zachęcam do zapoznania się z twórczością pierwszego zespołu, w którym udzielał się znany z Iron Maiden i dokonań solowych Blaze Bayley. Jeśli ktoś lubi muzykę łączącą w sobie metal, hard rock, punk i glam podszytą iście rock'n'rollowym luzem "Down Fall the Good Guys" to płyta w sam raz dla niego.
Wydany w 1991 roku przez Def American (ooo tak, ten sam legendarny label odpowiedzialny np. za ujawnienie światu pierwszych Danzigów) i wyprodukowana przez Brendana O'Briena (Stone Tempe Pilots, Rage Against the Machine, Pearl Jam etc...) album "Down Fall the Good Guys" był trzecim, obok debiutu "Live Fast, Die Fast" i EPki "Kathy Wilson", oficjalnym krążkiem kapeli z Tamworth. Płyta ta była decydująca dla dalszych losów zespołu. Nie zdobyła praktycznie żadnego rozgłosu poza Wielką Brytanią, Wolfsbane stracił kontrakt ze swoim fonograficznym gigantem, by wkrótce potem rozpaść się po wydaniu koncertówki i ostatniego CD. A dziwne to, bo "Down Fall the Good Guys" to kawał charakternego rocka, którego tak mało obecnie w świecie ciężkiej muzy.
Ktoś powie, że jedynym magnesem przyciągającym do Wolfsbane jest wokal Blaze'a. Parę razy spowiadałem się już na portalu Magazynu z mojego uwielbienia dla barwy pana Bayleya, więc nie przeczę, gdyby nie on, raczej nie trafiłbym na tę kapelę. Bo i owszem, Blaze na "Down Fall the Good Guys" brzmi nieziemsko! O wiele bardziej witalnie niż na "The X Factor". Z czasem jego barwa głosu, wraz z rozszerzaniem się wszerz jego ciała, zyskała mroczną i niepokojącą głębie i moc równą niemal (podkreślam niemal) mocy przepustowości jakiś operowych śpiewaków. Ale w Wolfsbane Blaze jest jeszcze młodym mężczyzną, którego głos nie obniżył się aż tak bardzo, dlatego możemy i usłyszeć kilka dzikich falsetowych pisków w jego wykonaniu. Bayley brzmi luźno, szorstko, perfekcyjnie uzupełnia wizerunek i muzykę Wolfsbane.
No właśnie, muzykę. Jak zwykle rozpisałem się o wszystkim, tylko nie o tym co trzeba... Rozpoczynający płytę "Smashed and Blind" daje rozeznanie w świetnie rozpoznawalnym stylu Wolfsbane. Luźny rock ze stadionowym refrenem, proste solo i tekst "o życiu". Przy tym wszystko buja jak podczas podróży tratwą po morzu, dziś powiedziano by, że całość jest bardzo groovy. Hm, no bo jest. Melodyjne kawałki uzupełnione są iście punkowymi strzałami, takimi jak "Temple of Rock" (długość trwania - trochę ponad dwie minuty), i rozpędzonymi heavy metalowymi hitami jak "Black Lagoon" (ile ja bym dał, żeby usłyszeć ten track na żywo na koncercie Blaze...) czy "Cathode Ray Clinic". Jest też parę spokojniejszych utworów, wszak Wolfsbane śpiewa głównie o kobietach (winie i śpiewie), a wiadomo nie od dziś, że jak jest kobieta, to najdzie człeka prędzej czy później i chwila depresji. W tych balladkopodobnych tworach Anglicy mnie jednak nie przekonują. Wolfsbane został stworzony po to, by pruć do przodu i wwiercać do głowy swoje chorusy, nie by smucić przy ognisku. Całość natomiast kończy kawałek brzmiący jak country rodem z Saloonu. "Dead at Last" bo o nim mowa, to świetne zakończenie tej luzackiej płyty.
Proste rockowe riffy, metalowe brzmienie, niezłe solówki, fajne melodie...Czego chcieć więcej? "Down Fall the Good Guys" to świetny przykład na to, jak wiele jest jeszcze muzycznych skarbów do odkrycia, tych z przeszłości i tych co dopiero nadejdą. Szukajcie a będzie wam dane. Tymczasem przy dźwiękach "You Load Me Down" ("I'm just drinking to forget, and I don't forget to drink" - śpiewa Blaze. Jak ich nie kochać?) kończę pisać tę recenzję i zachęcam do poszukiwań wydawnictw Wolfsbane wszystkich fanów rockowych dźwięków.
Grzegorz Żurek