Niclas Frohagen nie lubi się spieszyć i na następcę świetnego "Departure" trzeba było czekać cztery lata. Był to jednak dobrze spożytkowany czas, gdyż po wielokrotnym przesłuchaniu "Six Waves of Woe" śmiało mogę stwierdzić, że to najlepszy krążek jaki wyszedł spod ręki ponurego Szweda pod szyldem Forest of Shadows.
Zmiany w muzie zauważalne są od razu i choć być może nie wszyscy im przyklasną, ja jestem content. Różnice te symbolicznie obrazuje już sam booklet płyty, w którym - w przeciwieństwie do poprzednich krążków - dominuje kolor biały. I faktycznie, pomimo klasycznego dla doomowej stylistyki tytułu, na "Six Waves of Woe" zdecydowanie mniej mroku i pogrzebowej aury. Kawałki uległy wyraźnemu skróceniu, przybrały nieco bardziej "piosenkową" formę, więcej tu chwytliwych melodii, czasami nawet niebezpiecznie zahaczających o nadmierną słodycz. A najdziwniejsze jest, że to wszystko razem dało naprawdę dobrą i cholernie wciągającą płytę. Sam byłem zaskoczony tym, jak często miałem ochotę do niej wracać, bo przecież żadnych fajerwerków i ukrytych przekazów ona nie zawiera. Pisząc o melodii nie mam tu na myśli pedalskich zaśpiewek, a materiał choć bez wątpienia bardziej przystępny, wciąż utrzymany jest w odpowiednim melancholijnym klimacie. Bez wątpienia "Six Waves of Woe" to bardziej tradycyjny, czysty gatunkowo i jednolity album niż poprzednik.
Wszyscy, którzy spodziewali się, że na następcy "Departure" znajdzie się jeszcze więcej triphopowych wpływów, mogą poczuć się zawiedzeni, bo choć nie zniknęły one całkowicie, jest ich znacznie mniej i zostały skrzętniej poukrywane. Największymi atutami "Six Waves of Woe" są jego prostota i swoista, duża, jak na doom metal, przebojowość. I choć nie jest to płyta, która w jakikolwiek sposób popycha ten gatunek do przodu, warto się z nią zapoznać. Polecam.
Szymon Kubicki