Reverend Bizarre niestety dokonał żywota (choć trudno w to uwierzyć zważywszy na wciąż rosnącą liczbę rozmaitych wydawnictw z ich logo), ale jego muzycy nie próżnują. Najpierw Father Peter Vicar nagrał świetny album pod szyldem Lord Vicar, później pracoholik Sami Hynninen (dla niektórych sir Albert Witchfinder) dołączył do Spiritus Mortis. Ta kolaboracja zaowocowała jeszcze lepszym krążkiem.
O ile poprzedni, żwawszy i wyraźnie bardziej heavy materiał Finów oscylował przede wszystkim gdzieś na styku Spiritual Beggars i Grand Magus, tak tym razem zespół, być może pod wpływem wokalisty, zawędrował w nieco inne obszary, nie odcinając się jednocześnie od przeszłości. Zaowocowało to znakomitym, bogatym w rozmaite nastroje albumem. Już na początku zespół atakuje prawdziwym hitem w postaci przegenialnego, liczącego raptem trzy minuty "The Man of Steel". Tak powinien wyglądać wzorcowy heavy/doom metalowy kawałek. To właściwie jedyny utwór na recenzowanym albumie, który także dzięki lirykom może się jeszcze jakoś kojarzyć z Grand Magus. Właściwy ciężar, niesamowity power, feeling i świetny wokal, to w swej stylistyce utwór w zasadzie kompletny. Panowie z Candlemass, w ramach pokuty po wypuszczeniu ostatniego, rozczarowującego ponad miarę klocka (przepraszam, krążka) powinni słuchać "The Man of Steel" kilka razy dziennie. Słuchać, notować i wyciągać wnioski. Dalej zespół zdecydowanie zwalnia, by ponownie przyspieszyć na sam koniec w świetnym "Perpetual Motion". Te dwa utwory, mające w sobie najwięcej heavymetalowych naleciałości, niczym klamra spinają środkową część płyty, którą wypełnia creme de la creme albumu, czyli wyśmienity, klasyczny, walcowaty doom metal, zagrany z autentycznym polotem i wyobraźnią. Każdy z kawałków to odrębna całość, która zawiera wszystko to, co najlepsze w takim graniu i bezlitośnie wciąga słuchacza.
Można tu odnaleźć pewne wpływy Candlemass, Memento Mori ("The Rotting Trophy"), Solitude Aeturnus i oczywiście macierzystego bandu wokalisty (np. "Curved Horizon"), ale zarazem nie można odmówić Finom inwencji i własnego podjeścia do komponowania. Do tego dochodzą znakomite partie Hynninena, który nagrał jedne z najlepszych (a może nawet najlepsze) wokali w swojej karierze. "The God Behind the God" to duży krok naprzód w porównaniu z bardzo dobrym przecież "Fallen". Rewelacja. Bez wątpienia jeden z najlepszych doommetalowych albumów dobiegającego końca 2009 roku.
Szymon Kubicki