Australia ma całkiem sporą grupę zespołów obracających się w szeroko pojętej stylistyce doommetalowej. Tak się jakoś składało, że do tej pory docierały do mnie raczej kapele specjalizujące się funeralu, mniej lub bardziej klasycznym death/doomie czy też bardziej melancholijnych, progotyckich odmianach powolnego grania.
Atolah tymczasem, na swojej debiutanckiej epce prezentuje niemal kanoniczny sludge/doom, który najwięcej zawdzięcza klimatom znanym przede wszystkim z twórczości Electric Wizard, a w mniejszym stopniu także Weedeater czy innym, na podobieństwo wyżej wymienionych miażdzącym kości zespołom. Skojarzenia, zwłaszcza z pierwszą wskazaną nazwą wynikają z podobnego brzmienia, z mocno wyeksponowanymi partiami ciężkiej, przesterowanej gitary oraz brzęczącego basu. No, może produkcja jest nieco czystsza i mniej przybrudzona niż u Anglików. Do tego dochodzi, podobny jak u Czarodzieja, sposób zawoalowanego przemycania całkiem chwytliwych, wpadających w ucho patentów. Sprawia to, że płytę cechuje wysoki poziom słuchalności. W połączeniu z raptem 28-minutowym czasem trwania materiału nie pozwala to słuchaczowi nawet na chwilę nudy czy znużenia. Atolah dorzuca do tego wszystkiego pewien pierwiastek oryginalności, a mianowicie całkowity brak wokali. Tak, tak "Relics" to wyłącznie instrumentalne granie (pomijając otwierającego epkę sampla wziętego z "Last Action Hero"), ze wszystkimi zaletami i ograniczeniami wynikającymi z takiej metody komponowania. Trzeba przyznać, że brzmi to interesująco, gdyż do tej pory nagrywanie instrumentalnych płyt kojarzyło się przede wszystkim z postrockiem. Można zresztą i na "Relics" wychwycić pewne drobne patenty, zbliżające Atolah do kapel z tego nurtu. Oczywiście, bez uszczerbku dla ciężaru, na którym położony został główny muzyczny akcent. Mimo więc pewnych wpływów wspomnianej stylistyki, pierwsza myśl, jaka nasuwa się przy odsłuchu tego krążka, to zdecydowanie Electric Wizard, a nie choćby Pelican, nawet w wersji z najcięższego początkowego okresu.
Zespół musiał mieć świadomość, że brak partii wokalnych sprawi, iż uwaga słuchacza siłą rzeczy zogniskuje się na warstwie instrumentalnej. Przez ograniczenia gatunkowe nie ma tu miejsca na żadną wirtuozerię, solóweczki czy inne głupoty. Australijczycy, poprzez stałe powtarzanie patentów, spróbowali więc wytworzyć swoisty hipnotyczny klimat podstępnie wciągający słuchacza, a w tych staraniach, być może nieświadomie, zbliżyli się nawet (np. w utworze tytuowym) do transowości typowej dla Om. Duży plus dla PsycheDOOMelic za wychwycenie tej perełki, choć zapewne dopiero następne materiały pokażą, jak to się wszystko dalej potoczy. Na razie jest bardzo dobrze.
Szymon Kubicki