We Came As Romans

Cold Like War

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy We Came As Romans
Recenzje
2017-10-18
We Came As Romans - Cold Like War We Came As Romans - Cold Like War
Nasza ocena:
6 /10

Nie będę nikogo czarował, wyrosłem z takiego grania, i choć mam swoje małe guilty pleasures, przede wszystkim, w katalogu Rise Records, to co serwuje We Came As Romans jest tylko poprawne.

Włodarze SharpTone i Nuclear Blast powinni dać sobie na wstrzymanie z nowymi kontraktami dla tej ekipy, tym bardziej, że panowie niekoniecznie odrobili lekcję po nieudanej poprzedniczce. Owszem, kilka rzeczy uległo znaczącej poprawie, ale ostatecznie, to i tak granie dla słuchaczy o mało wyszukanym guście, ceniących metalcore głównie za kontrasty i "fajne melodie".

Gdyby odrzeć "Cold Like War" z klawiszowych wtrętów, przybliżających We Came As Romans do symfonicznego metalu, najnowszy materiał grupy byłby podręcznikowym metalcore’owym albumem dla mas. Amerykanie dołożyli kilka cegiełek do tego nurtu, dlatego nie będę ich obrażał, ale za to chętnie obnażę brak krzty pomysłu na siebie. Po niemal piętnastu latach na rynku wypadałoby pchnąć swoje granie do przodu. Nie twierdzę, że mają być zbawcami całej sceny, ale od kapeli, która mimo wszystko wciąż utrzymuje się w pierwszej lidze, oczekuję czegoś więcej niż okazyjnych wycieczek poza znany schemat i subtelnych, punkowo-hardcore’owych naleciałości.

Swoją drogą, kiedy panowie zrywają z kajdanami własnej twórczości na rzecz większego luzu, jestem skłonny bić im brawo za polot ("Two Hands"). Niestety sekstet nie jest najodważniejszym zespołem na rynku, stad "Cold Like War" to bezpieczne, ale mające swoje momenty granie, odpowiednio skalkulowane pod nastoletnich odbiorców, zakochanych w nośnych melodiach, zgrabnych refrenach i typowych breakdownach. Nie ma w tym nic złego, potrzebni są również rzemieślnicy, szkoda tylko, że nie podnoszą swoich kwalifikacji.

W porównaniu z poprzednim, całkowicie nieudanym albumem, panowie wyciągnęli kilka właściwych wniosków. Znów grają ciężko, sprawnie balansują na krawędzi melodyjnego kiczu i bestialskiej wściekłości. Pojawiają się solówki, jest więcej symfonicznych smaczków, a przede wszystkim, więcej samych gitar, za brak których dostali baty w recenzjach. Za to oczko wyżej, co jednak nie zmienia słabej oceny całości.

Grzegorz Pindor