In The Constellation Of Black Widow
Gatunek: Metal
Anaal Nathrakh to jeden z tych zespołów, które poczyniły błąd kardynalny u zarania swej tak zwanej kariery. Otóż gdyby wydali tylko debiutancką płytę, a potem rozpadli się w cholerę byli by dzisiaj (nie)żywą legendą. Bo pokażcie mi drugi taki album jak "Codex Necro" - rzecz wykraczającą poza wszelkie bezpieczne ramy ekstremy, przy której debiut Deicide to spokojna propozycja rodem z wiejskiej potańcówki. Ale nie, Hunt i Kenney postanowili Anaalnie bawić się dalej, ja zapytuje po co?
Po zabawach z melodyjkami na "Domine Non Es Dignus" Anaalni wywołali u mnie totalne zgorszenie. Oczywiście, można było odbierać ten zabieg jako akt swoistej perwersji, wszak połączenie najbardziej ekstremalnej formy metalu z "catchy" momentami raczej normalny nie jest. Ale jako całość tamta płyta po prostu rozczarowywała, była bardziej "death" niż "black/grind". Anglicy próbowali ratować swoją opinię wydalając na rynek kolejny long o wiele mówiącej nazwie "Eschaton". Mimo iż wciąż była to propozycja pozostająca daleko w tyle za debiutanckim soundtrackiem do apokalipsy, to jednak wspomniany album przypadł mi akurat do gustu. Bo jak tu nie kochać np. utworu o tytule "Between Piss And Shit We Are Born"? Jednak wydana po roku czasu "Hell Is Empty..." znów kazała mi zwątpić w zespół. Całość jawiła się praktycznie jako regularny death metal. Szczerze trochę przy przedostatniej płycie Anaal Nathrakh trafił mnie szlag, panom Anglikom uciekało sedno ich twórczości, "In The Constellation Of Black Widow" nawet nie chciało mi się słuchać. To był błąd.
Anaal Nathrakh postanowił działać na zasadzie sinusoidy (dwója z matmy na maturalnym, a ja takimi zwrotami szafuje...) płyta dobra-płyta zła-płyta dobra-płyta zła-płyta dobra. Na "In The Constellation Of Black Widow" Hunt i Kenney postanowili wrócić do formy twórczości zawartej na "Codex Necro", acz oczywiście z naleciałościami albumów późniejszych, tworząc mix starego z nowym z przewagą starego. Wychodzi to już w rozpoczynającym apokalipsę utworze tytułowym, w którym złożone z niezrozumiałych dźwięków intro przechodzi w kawałek, który znów jak dawniej wystaje poza granice ekstremy. Wisienką na torcie miał być tutaj śpiewany refren, ja mam do niego stosunek raczej Anaalny. Było nie było kompozycja udana. Jednak już następny track "I Am The Wrath Of Gods And The Desolation Of The Earth" daje nam jasno do zrozumienia - forma zwyżkuje! Znów mamy chaotyczną strukturę, tworzącą niezbyt zrozumiałą i kakofoniczną całość, a to tworzyło też swoistą magię debiutu.
"More Of Fire Than Blood" to znów zwrot do formy bardziej death metalowej, jednak wokale Hunta, w których ponownie słychać fizyczny ból jakiego doznaje przy wydobywaniu dźwięków z japy i zeschizowana końcówka dają nam jasno do zrozumienia z jakim zespołem mamy do czynienia. "The Unbearable Filth Of The Soul" ucieszy natomiast fanów takich kompozycji jak "When Humanity Is Cancer" czy "Regression To The Mean". Żeby nie było zbyt lajtowo "Terror In The Mind Of God" to ponowne rozpętanie sonicznej apokalipsy na pełnych obrotach. W tej kompozycji bodaj po raz pierwszy spodobało mi się "melodyjkowanie" Anaali. Po chaotycznych i zbrutalizowanych dźwiękach nagle pojawia się melodia jakby żywcem wycięta z twórczości Iron Maiden. Chytry zabieg i udany. Niestety potem Anaal Nathrakh zaczyna kombinować.
"The Lucifer Effect" i "Oil Upon The Sores Of Lepers" z racji tego, iż jestem człekiem kulturalnym przemilczę. Wspomnę tylko, że Anaal Nathrakh romansujący z jakimś modern metalem, tak jak w drugim ze wspomnianych tracków, to jest już przesada. Jednak zaraz po nich z głośników rozbrzmiewa nowa wersja, znanego z demo "Total Fucking Necro", "Satanarchist" i Anaalni zostają rozgrzeszeni. Zwieńczeniem całości jest "Blood Eagles Carved On The Backs Of Innocents", którego klimat może wywołać ciary na plecach.
Może mam zbyt duże oczekiwania od Anaal Nathrakh? Może zbyt dużą estymą dażę "Codex Necro"? Wszak "In The Constellation Of Black Widow" to rzecz nad wyraz udana, zróżnicowana. Oprócz obecnych od jakiegoś czasu w twórczości Anglików death metalowych kompozycji mamy zacny powrót do black/grindowej formy. Są mniej czy bardziej cieszące michę eksperymenty, zespół się rozwija. Ale czego nie ma to element zaskoczenia, a co gorsze on już nie wróci. Swoim debiutem Anaal Nathrakh zniszczył wszystkie przyczółki i nie pozostawił jeńców, i czego już nie nagra na pewno nie wywoła już takiego szoku jak kiedyś. Chciałbym się mylić. Dobra płyta, ale Hunt i Kenney są już pod ścianą. Bo ile jeszcze czasu mogą się bawić w odcinanie kuponów?