Pięć długich lat czekania. DVD z koncertów, tudzież DVD o tym jak kręcono poprzednie DVD. Single, EPki z utworami z poprzednich singli. Manowar nie dał o sobie zapomnieć fanom swej twórczości, w oczekiwaniu na sukcesora świetnie przyjętej płyty "Warriors Of The World". Czy warto było polerować miecz do połysku w pełnym napięcia oczekiwaniu na usłyszenie nowego longa królów metalu (a jak!)?
Warto było. Amerykanie w przedpłytowych zapowiedziach obiecywali dzieło epickie, patetyczne i inne niż pozostałe ich wydawnictwa. Nie kłamali. Już pierwsze minuty albumu nadają podniosły ton "Gods Of War". Orkiestrowe intro przechodzi w zapowiedź "King Of Kings". A utwór ten to już Manowar pełną gębą, z wszystkimi muskularnymi przymiotami, które wywindowały naoliwionych muzyków na tron, nomen omen, królów metalu. Galopująca na złamanie karku zwrotka przechodzi w pełen nadęcia refren, który zapamiętacie aż do Ragnaroku, to pewne. Po kolejnym budującym klimat przerywniku dostajemy następne klasyczne strzały między oczy. I tak jak przy "Sleipnir" maluczcy pokręcą wąsem "że chorus zalatuje wsią" (jako rzecze Titus : "Heavy metal to wieś, ale ja tą wieś lubię"), to przy "Loki (God Of Fire)" wszyscy zamkną jadaczki i "With A Bold Mighty Hail" wzniosą niejeden toast za kompozytorski zmysł Joey'a DeMaio. Mówiąc krótko, tak luźnego rockowego hitu Amerykanie dawno nie mieli.
Wtedy rozpędzona tryumfalna szarża kawalerii na chwilę przystaje, skontrapunktowana nagłym odgórnym złagodzeniem ataku. "Blood Brothers" i następujące po nim "odynowe" przerywniki to cóż, hmm, nie jest najlepsza rzecz jaką Manowar zafundował nam w swojej karierze. Wszystko jednak wraca na właściwe tory jazdy razem z Synami Odyna. Jest to ostatni "klasyczny" kawałek zawarty na tym albumie. Po "Glory Majesty Unity" (kto pamięta "Warrior's Prayer" będzie miał niespodziankę) Amerykanie stawiają już absolutnie na epikę i patos. "Gods Of War" czy "Hymn Of The Immortal Warriors" spowodują, że niejednemu wojownikowi łezka stanie w oku. Prawdziwie podniosłe hity.
Na deser muzycy serwują nam oderwany od konceptu płyty "Die For Metal". Hard rockowy riff, który jest bazą kompozycji przywodzi trochę na myśl "Warriors Of The World United" z poprzedniej płyty, miło buja i oferuje ciekaw zwroty w lirykach typu "truest of the true", których, z racji obranego kursu tekstowego, zabrakło trochę w pozostałych kawałkach. Płyta się kończy a my ciągle nie możemy wyjść z podziwu. Wbijające w fotel orkiestracje generują niesamowitą moc. Połączenie klasyki z metalem, stworzenie natchnionego konceptu ociera się tutaj o absolut. Mamy do czynienia niemal z metalową operą wysokich lotów, nie z kolejnym zwykłym albumem jakieś tam zespołu. Zresztą ManOwaR to nie jakiś tam zespół. Other's bands play - ManOwaR kills! Again.
...or...
Pięć długich lat czekania. DVD z koncertów, tudzież DVD o tym jak kręcono poprzednie DVD. Single, EPki z utworami z poprzednich singli. Manowar nie dał o sobie zapomnieć fanom swej twórczości, w oczekiwaniu na sukcesora świetnie przyjętej płyty "Warriors Of The World". Czy warto było polerować miecz do połysku w pełnym napięcia oczekiwaniu na usłyszenie nowego longa królów metalu (a jak!)?
Nie warto było. Amerykanie w przedpłytowych zapowiedziach obiecywali dzieło epickie, patetyczne i inne niż pozostałe ich wydawnictwa. Nie kłamali. Zaserwowali nam pseudo-operową parodię samych siebie. Co najlepsze w zalewie tandety metalowy duch Manowar ginie na "Gods Of War" rozmyty przez plastikowo brzmiące orkiestracje. Całość zaczyna się podniosłym intrem, które przechodzi...w kolejne intro! Innowacyjny zabieg, trzeba przyznać. I tak po dziesięciu minutach czekania dostajemy w końcu wymarzony kawałek...który okazuje się być dobrze znanym od paru lat "King Of Kings". Bardzo się zdziwicie, gdy napiszę, że po wspomnianej kompozycji dostajemy kolejny przerywnik?...
Jakże inaczej! "Sleipnir" zaczyna się jakąś szeptanką, która stanowi (haha!) intro do kompozycji. Kompozycji wybitnie nieudanej, przaśnej i na siłę fajnej. Moim zdaniem jednak lekko sflaczałej. W końcu zgłodniały fan metalu dostaje to na co naprawdę czekał na wydawnictwie, do cholery królów metalu, razem z "Loki (God Of Fire)". Numer sześć w trackliście. Ale nie może być za różowo, co nie? "Blood Brothers" i kolejne dwa ("Mają rozmach, skurwysyny" jakby powiedział klasyk) przerywniki to absolutnie stracony czas. Po tej paradzie miernoty dostajemy... kolejny znany już kawałek czasu utwór. Dobrze chociaż, że "Sons Of Odin" to naprawdę fajny track. Szkoda tylko, że bas na początku brzmi jak melodyjka z "Janosika", a całość kończy się... jakąś kolejną szeptanką.
Po "Glory Majesty Unity" byłem już przygotowany tylko na najgorsze. W tym (hahaha... chlip) kolejnym przerywniku Manowar posunął się nawet po ponowne sięgniecie po tekst "Warrior's Prayer"... Ale tu zaczynają się miłe zaskoczenia, w końcu. Ostatnim utworom nie sposób odmówić chwały. Są udane, patetyczne, mocarne, w końcu z większą ilością metalu w metalu. Wisienką na torcie jest bonusowy "Die For Metal", który ma dziwnie znajomy riff (co nie, fani Led Zeppelin?)... Ale jako taki jest najlepszą kompozycją na "Gods Of War". Być może dlatego, że nie ma w nim tej plastikowej orkiestry, która zalewa poprzednie tracki.
Słabe brzmienie, mało charakterystyczne utwory tonące w lawinie przerywników. Cukierkowy patos nijak mający się do dawnej chwały. Dobrze że chociaż Adams jest w formie, szkoda tylko, że musiał kłaść wokale na płytę, która bardziej się nada na Paradę Równości, niż na porządny MetalFest...
...konkludując...
Czytelnik musi być teraz w nie lada konfuzji. Zastanawiacie się, które zdanie jest "tym prawdziwym". Otóż...obie recenzje oddają moje wrażenia z obcowania z "Gods Of War". Wszystko zależy od chwili. Gdy obejrzę przypadkiem w TV łyżwiarstwo figurowe (kto mi uwierzy, że przypadkiem...) mam odczucia jak w pierwszej recenzji. Gdy zaś załączę sobie kipiącego testosteronem Rambo wyczuwam kicz i obrażam się na ten materiał, jak w przypadku drugiej notki. Bo ta płyta tak właśnie oddziałowuje. Nie wiesz, czy masz ją odebrać ze zmrużeniem oka, czy przyjąć wszystkie dobrodziejstwa inwentarza z powagą na klatę. Raz ostatni wypiek Manowar kocham, raz nienawidzę. Bo to taka schizofreniczna płyta. A może ja jestem schizofrenikiem? Być może. I chuj.