Trochę czasu już minęło od wydania "Blood & Belief", co może dziwić, że akurat nad tą płytą pochylam się w nie do ogarnięcia natłoku nowości. Ale mam swój cel w tym co robię, przyświecający mi jasno niczym odwłok świetlika na mrocznych moczarach. Bo może ktoś przeczytawszy moją recenzję sięgnie po ten krążek? Krążek w swej kategorii niemal bez wad, a który przeszedł praktycznie bez echa.
Cóż, warunki towarzyszące powstawaniu trzeciej solowej płyty zespołu Blaze'a Bayleya (ex-Wolfsbane, ex-Iron Maiden - tak na wszelki wypadek) nie należały do najbardziej korzystnych z możliwych. Muzycy, w okolicznościach zahaczających o totalny brak stylu (Rob Naylor...), odchodzili od Blaze'a. Ten sam popadł w depresję i alkoholizm. Być może dlatego, że nie mogąc utrzymać się z grania musiał zacząć regularnie pracować w fabryce, a na dodatek rzuciła go żona (za to kochamy kobiety, co nie? zawsze wspierają w ciężkich chwilach). Słodko zatem w obozie Blaze nie było, wręcz odwrotnie. Do tego doszły jeszcze problemy z wydawcą... Niejeden przy takiej złotej passie załamałby się i nie wstał. Hehe, ale nie Blaze. Jeden z tych skurczybyków "nie do zajebania". Man who would not die, nie dość że przetrwał to spłodził dzieło życia.
Już sam początek płyty daje upust frustracji i negatywnym emocjom, które nagromadziły się ówcześnie w życiu Bayleya. Tak agresywnego riffu, jaki zaczyna "Alive" ze świeczką szukać na "Silicon Messiah" i "Tenth Dimension". Spuszczę zasłonę milczenia na niektóre komentarze, że riff ów zahacza o nu metal...Wręcz przeciwnie, z całą mocą, agresją i masywnością składa hołd klasyce klasyki. Black Sabbath - oto jest punkt odniesienia dla wielu nutek zawartych na "Blood & Belief".
Wspomniany "Alive" jest też niejako jasnym, klarownym oświadczeniem. Blaze jest, był i będzie. Żyje, choć wielu ma o to do niego pretensję. A że najlepszą obroną jest atak, toteż muzyka pełni tutaj rolę środkowego palca. Przy czym wiadomo, że Blaze od zawsze trzymał się heavy metalowych kanonów i tak jest teraz - mimo nowocześnie bijącej sekcji, gitary rzeźbią tutaj w pełni sprawdzone wzorce, na chwilę nawet utwór ten zwalnia oferując melodyjniejszy fragment. Co nie zmienia faktu, iż swą rozwścieczoną naturą atakuje niczym zraniony pitbull.\
I tak właściwie jest do końca albumu - może już nie znów tak agresywnie, ale "Alive" jest świetną wizytówką "Blood & Belief". Ale nie zrozumcie mnie źle, każdy utwór ma do zaoferowania osobną jakość. Po prostu wszystko obraca się w jednym stylu, z aranżacyjnymi smaczkami tu czy tam. Czy jest to maidenowa wymiana solówek w tytułowym utworze, czy prawie doom metalowy "Tearing Myself To Pieces" wszystko spięte jest klamrą brzmienia.
A jest ono masywne, ciężkie i wręcz przytłaczające jak - co bardziej wrażliwych przepraszam - jasna cholera. Andy Sneap znany z dziwnie mechanicznego posmaku płyt, które produkował tym razem wykręcił sound życia. Nie słyszałem drugiej takiej płyty. Oddającej hołd Black Sabbath, thrash metalowym patentom i melodyjniejszym klimatom naraz. Poezja.
I taki to właśnie krążek - mocarny a zarazem melodyjny. Pełen hiciarskich refrenów, ale i momentów zadumy. Oferujący pełną paletę heavy metalowych kompozycji. Zapatrzony w sprawdzone wzorce, ale brzmiący jak na XXI wiek przystało. Nie wiem czemu o tej płycie nie było na tyle głośno, na ile ona zasługuje. Dla mnie absolutnie jeden z najlepszych heavy metalowych krążków ostatnich lat.
G. Żurek