To w końcu jaki jest ten nowy Vader? Trzy niezależne opinie Grzegorza Żurka, Michała Czarnockiego i Marcina Kubickiego prawdę powiedzą czytelnikom. W skrócie: dwóch zachwala, jeden wybrzydza.
Part I: "Łojenie jak za dawnych lat" - Grzegorz Żurek
Porzućcie nadzieję! Taki przekaz podprogowy zdawał się słać nam Peter przez ostatnie lata, mniej więcej od czasów po wydaniu "Revelations". Co się działo od 2002 roku w obozie Vader wiedzą chyba wszyscy. A jak ktoś nie wie, to służę uprzejmie i już przypominam.
W 2004 roku Vader uraczył nas przedziwną płytą "The Beast". Było to pierwsze wydawnictwo olsztynian, na którym za garami nie zasiadł Docent. Ale to nie brak markowego bębniarza (wszak zastąpił go Daray - obecnie m.in. w Dimmu Borgir) był mankamentem tamtego wydawnictwa, a zmiana w brzmieniu grupy. I chodzi mi zarówno o sound z konsolety (całości brakowało mocy, tylko blachy "żarły" jak trzeba), jak i o samą muzykę. Ta oscylowała raz wokół thrash metalu raz wokół metalu śmierci. Nagłe niezdecydowanie gatunkowe w bandzie z wyrobionym stylem zszokowało wielu starych fanów łojenia. Chwilę potem Docent został powołany do piekielnej metalowej supergrupy, a to był dopiero początek problemów.
I tak Peter zamiast robić dalej to co mu jego zaprawione w bojach czarne serduszko podpowiadało, nagrał EP i LP z muzą, jakiej domagali się fani. Nie będę spekulował na temat wysokiego poziomu "The Art Of War" i "Impressions In Blood", ale... dla mnie było w tych materiałach za mało Vadera. Olsztyńska załoga oddała swe stare patenty, na rzecz normalnego, regularnego death metalu. Co się tyczy następnego wydawnictwa, czyli wspominkowego "XXV" też wolę nie zabierać głosu. Ponieważ album ten dedykowany był najstarszym fanom Vader, a ja się raczej ze swym stażem do nich nie zaliczam. Napiszę tylko, że z założenia "the best of" nawet z ponownie nagranymi utworami nie trawię. Zresztą płyta ta przeszła niemal bez echa. A w chwilę po wydaniu tego albumu metalowy światek obiegła wiadomość, że Peter w Vader pozostał sam.
Niejeden po takiej serii załamałby się i poddał, ale nie od dziś wiadomo, że Generał ma zapału i entuzjazmu za dwóch a nawet trzech. Wystarczyła chwila, by Peter dokoptował do koncertowego składu takich wyjadaczy jak Reyash i Vogg (Tak, ten Reyash z Christ Agony. Tak, ten Vogg z Decapitated) a do studia zaprosił nową rodzimą gwiazdę bębnów Paula. Jeśli tego Wam mało, chwilę potem metalowy światek obiegło nie lada info - Vader zasilił szeregi Nuclear Blast, niekwestionowanego lidera wśród wydawców czarciej muzy. Wywiady i raporty ze studia napawały optymistycznie. I okazało się znów, że jak się chce to można. Że powstać jak feniks z popiołów to nie tylko wytarta maksyma, ale możliwy do zrealizowania scenariusz.
W końcu po siedmiu latach jest nam dane słyszeć materiał, który brzmi jak Vader! To jest pierwszy fakt, który rzuca się w uszy. Nie ma już futurystycznego posmaku, nie ma wojennego klimatu czy thrash metalowych zapędów. Znów wkraczamy w królestwa zapomnianych bogów, "Sothis" znów jest kierunkowskazem, który wytycza szlaki dla riffów, aranżów i gitarowych zagrywek. I niech młodzież zamknie jadaczki z tym swoim "syndromem Vadera". Wolę słyszeć po raz dziesiąty czy nawet setny wariację na temat "De Profundis" niż jakiś pseudo-super-nowoczesny deathcore. "Devilizer" rozbrzmiewa w naszych głośnikach a my przecieramy uszy ze zdumienia - "Silent Empire" w wersji Anno Satani 2009? Hell yeah! A to dopiero początek jazdy tym demonicznym rollercasterem.
"Rise Of The Undead", zapowiedziany w końcówce openera "Necropolis", pokazuje niejako zamysł twórczy Petera. Kawałki przechodzą płynnie jeden w drugi bez cienia przypadkowości, a przy tym zachowując różnorodność a zarazem spójność w obrębie wybranej koncepcji. Tak komponują najwięksi. Co charakteryzuje początkowe (jak się okazuje późniejsze też) kompozycje to powrót do "zwajchowanych" solówek. Jednak ten, jakże charakterystyczny element stylu Vader, tym razem został wzbogacony o pewną dozę melodii w obrębie swych ataków. Bomba.
Pierwszy riff "Never Say My Name" i kolejne wspominki. Cholera, albo mam coś z uszami, albo początkowa zagrywka w tej kompozycji wycięta jest żywcem z "Blood Of Kingu". I bardzo dobrze! Bo to, po raz kolejny wspomnę, jest esencja Vader. Żadne tam klawiszowe pasaże czy średniotempowce pod Hypocrisy - riif z pewną tajemniczością plus solo z wajchą dodać naspidowany pałker podszyte zgrabnym aranżem. I taki jest też kolejny, rozpędzony "Blast". Po nim następuje pierwszy przerywnik "The Seal", który niejako zamyka pierwszą część płyty.
Ale nie bójcie się ludzie, druga część pozostaje w tych samych klimatach. No, może jednak trochę nowości poukrywanych jest po kątach. "Dark Heart" po kolejnym "De Profundis'owym" riffie zaskakuje lekko aranżem bębnów w zwrotce. "Impure", "Anger" i "We Are the Horde" z powrotem jednak ustawiają tory "Necropolis" na wspominki. Ostatni w rozkładzie jazdy "When The Sun Drowns In Dark" puszcza oczko, czekającym na nowy materiał, fanom Panzer X. Pierwszy riff tej kompozycji brzmi jak Kat z dobrych starych lat! A całość songu jedzie w klasycznie heavy metalowym stylu. Nawet solówka jest tutaj bardziej plastyczna. Miło.
Wszystko to opakowane jest w świetne brzmienie, selektywne i pełne mocy. Peter znów jest w wybornej formie - jako wokalista, gitarzysta i kompozytor, to po prostu słychać. Nie bał się też nagrać materiału, który pożyczając patenty z dawnych lat, brzmi świeżo. Paul bez kompromisów postanowił zastąpić zacnych i utytułowanych poprzedników, i to mu się udało. Co potrafi pokazał już na tegorocznej płycie Rootwater, tutaj tylko potwierdza, że jest talentem na miarę naszych największych perkusyjnych herosów.
Niektórzy zaczną narzekać, że Vader cofnął się znów w rozwoju, że "Necropolis" jest za krótkie... A kij im w oko. Mi ten album bardziej niż pasuje. Znów jest mi dane słyszeć załogę "Panzer Generala" łojącą jak za dobrych dawnych lat. Gdyby ta płyta ukazała się po "Black To The Blind" mówilibyśmy o klasyku. Dzisiaj trochę ciężej szerzej przebić się do wyobraźni fanów. Ale jestem spokojny, kto ma kupić "Necropolis" ten kupi, komu ma się spodobać, temu się spodoba. Jest dobrze, a coś czuje, że niedługo będzie jeszcze lepiej.
Ocena: 8/10
Grzegorz Żurek
Part II: czyli etymolog-pasjonat i koneser zdrowej żywności w jednym u bram królestwa nieumarłych - Michał Czarnocki
No i stało się. Vader, po trwającej ponad 15 lat (licząc od oficjalnego debiutu) hegemonii ostatecznie abdykował oddając koronę "Polskiego Króla Metalu" kolegom z grupy Behemoth. I chociaż przez długie lata cieszył się olbrzymim poparciem wśród poddanych (tj. najwspanialszej, polskiej metalowej gawiedzi) z czasem coś zaczęło się psuć - świat podążył za zachodnimi trendami (tak, tak - kiedy Nergal zarzekał się, że będzie brzmieć jak Machine Head ortodoksi pukali się w czoło - a teraz to on się śmieje, a niewierni płaczą), więc stojący w miejscu władca musiał ustąpić. Można się tu doszukać pewnej analogii do obecnie urzędującego w naszym kraju prezydenta: Peter podobnie jak nasza głowa Państwa stał się ultra konserwatystą (na szczęście tylko w sferze muzycznej), a wszelkie mocno spóźnione marketingowe zabiegi mające na celu unowocześnienie muzyki (płytę "The Beast" reklamowano jako progresywny death-metal w stylu późnego Death, tymczasem cała progresja zamknęła się w kompletnie niepasującej do stylu Vadera akustycznej wstawce do utworu "Choices") i lifting image’u (pamięta ktoś Petera i Novego pichcących "kota a’la Vader" w programie "Pytanie na śniadanie" - totalna PR-owa porażka, menadżer kapeli, Mariusz Kmiołek powinien skończyć na wygnaniu jak minister Kownacki) nie odniosły zamierzonego skutku - słupki popularności ani drgnęły. Zapewne właśnie dlatego generał Wiwczarek porzucił chytry plan odzyskania władzy / uszczęśliwienia wszystkich dookoła i postanowił skupić się na swoim prawowitym elektoracie "Vader-maniacs" - zrezygnowawszy ze zbędnych nowinek typu klawisze, basowe klangi czy też podniosłe, symfoniczne intra stworzył najbardziej zakorzeniony w tradycji, wręcz "ultra-konserwatywny" (o fundamentalizm już posądzał nikogo nie będę) polski krążek metalowego 2009 roku. I bardzo dobrze.
Już w momencie, kiedy ujrzałem okładkę wydawnictwa "Necropolis" poczułem się jak na lekcji historii. Na kilometr zaśmierdziało panem Wiśniewskim, dobrze znanym z coverów płyt "Litany", "Reign Forever World", "Revelations" czy koszmarnego tworu zdobiącego obwolutę albumu "The Beast". Niestety nie przepadam za twórczością tego artysty (a cover do "Necropolis" to akurat 100% esencja stylu Pana Jacka), ale to kwestia gustu. Poza tym uważam, że okładka albumu jest najmniej ważna (co nie znaczy, że w ogóle "nie ważna"), jestem już za stary na rozkładane książeczki, efektowne "digipacki", gratisowe plakaty etc. - teraz liczy się przede wszystkim muzyka. A ta w przypadku "Necropolis" jest przednia.
W trakcie pierwszego przesłuchania, mniej więcej gdzieś w okolicach piątego kawałka pomyślałem: "Krucafiks, znowu?". Bo oto poczułem się tak, jakby świat zatrzymał się w 2002 roku - z głośników wydobywały się dźwięki rodem z sesji nagraniowej mojej ulubionej płyty w dorobku Vadera - świetnej "Revelations"! Tak, tak - już otwierający bramy "Necropolis" riff pysznego, masywnego thrashowego buldożera w postaci utworu "Devilizer" (mocny tytuł, nawiasem mówiąc) spokojnie mógłby posłużyć za wstęp do rewelacyjnego "Revelation Of Black Moses" z "Objawień". Do tego samego celu spokojnie nadałyby się również motoryczne wstępy do przyjemnego, singlowego "Never Say My Name" (teledysk już w drodze - z zapowiedzi wynika, że będzie jeszcze bardziej bezkompromisowy niż "Ov Fire And The Void" ekipy Nergala) i nie mniej interesującego "Dark Heart". W ogóle na "Necropolis" zaobserwowałem więcej niż zwykle średnich temp - zespół wraca do thrashowych korzeni i bardzo dobrze, bo potężne metalowe mięso to domena Petera - generał miał zawsze nosa do mocny riffów, a tego - podobnie jak jazdy na rowerze - się po prostu nie zapomina. Nie brakuje tutaj oczywiście również szybszych momentów, takich jak chociażby klasycznie vaderowski "Rise Of The Undead" czy wszystko mówiący "Blast" - w końcu swego czasu Vader był bodaj najbardziej rozpędzoną załogą polskiego metalu. Odrębna sprawa to solówki - jak zwykle Peter niemiłosiernie katuje swój system tremolo wygrywając przy tym sporo charakterystycznych, niepokojących motywów. Fakt - wirtuozem nie jest, ale trzeba przyznać, że jego gry nie można pomylić z niczym, a i samo brzmienie wydobywające się spod palców jest bardzo "charakterne", zatem można spokojnie mówić o rozpoznawalnym stylu. Dla zwolenników bardziej melodyjnych form solowych - do których naturalnie się zaliczam - jest mała niespodzianka. Niby Vader w wersji studyjnej to obecnie tylko Peter + nowy, rewelacyjny nabytek - perkusista Paul, jednakże lider zdawał sobie sprawę, że nie mając u boku wiernego towarzysza Mausera będzie musiał wezwać posiłki. I jak zwykle miał na kogo liczyć - gościnne solówki Marka Pająka w "Never Say My Name" czy zwłaszcza w "When The Sun Drowns In Dark" to prawdziwa ozdoba płyty, chociaż trzeba uczciwie przyznać, że muzyk jeszcze więcej serca wkłada w muzykę swojej macierzystej kapeli - Esqarial. Być może, gdyby został stałym członkiem Vadera (podobno jego kandydatura była rozważana po odejściu Mausera) - zamiast niemniej błyskotliwego Wacka "Vogga" Kiełtyki - partie solowe byłyby jeszcze ciekawsze, a i sam Pająk miałby większe możliwości wypromowania swojego nazwiska na świecie (bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że Vader jak zwykle dotrze z nową płytą na wszystkie możliwe kontynenty, a znając organizacyjne talenty Mariusza Kmiołka - wpadkę z Rootwater i Blindead przemilczmy - spodziewajmy się także koncertów dla zielonych kosmo-krasnali). Szkoda również, że rzeczony Vogg nie dogadał się z Peterem w kwestiach finansowych i nie okrasił płyty swoim talentem. Może następnym razem.
Na koniec zostawiłem sobie utwór "When The Sun Drowns In Dark" - murowany hicior pokroju "Carnala" z "Black To The Blind", "Xephera" z "Litany" czy "The Code" z "Revelations". Przebojowy, niemal rockowy, oldschoolowy riff (prezentowaliśmy transkrypcję niedawno na naszym portalu), klasyczny, miarowy beat bębnów i wspomniane melodyjne solo - uważam, że właśnie ten utwór posiada wszystkie niezbędne cechy, aby stać się ścieżką dźwiękową do teledysku promocyjnego - z takim kawałkiem Vader mógłby powalczyć na video-listach nie tylko z Behemothem, ale i z bardziej mainstreamowymi wykonawcami. Drugą część gry "Wiedźmin" też by pewnie nieźle wypromował. Tym bardziej szkoda, że na niedawno rozpoczętej trasie "Blitzkrieg V Tour" muzycy nie prezentują takiej perełki - moim zdaniem murowanego kandydata na bisy.
"Necropolis" ujęło mnie swoim olschoolowym charakterem i genialnymi kompozycjami. Szkoda tylko, że płytka jest taka krótka (33 min, w tym kilka minut przerwy po "When The Sun…"), ale to przecież death-metalowy standard. Osobiście słucha mi się jej tak samo miło jak "Evangelion" Behemotha, jestem jednak zmuszony uciąć pół gwiazdki za brzmienie - jest całkiem niezłe, ale do nowej pozycji Nergala trochę mu brakuje, nawet pomimo tego, że maczali przy nim palce Bracia Wiesławscy (a przecież "nowego" Darskiego też nagrywali) i sam Tue Madsen. Wiem, że wszyscy wokół podniecają się mięsistym soundem "Necropolis" (bo rzeczywiście jest bardzo mięsisty), ale jak dla mnie w dalszym ciągu brzmi to klasycznie vaderowsko. To w zasadzie komplement - w końcu własne brzmienie to podstawa sukcesu i artystycznej nieśmiertelności - mimo to ciekaw jestem jak by to wyszło, gdyby Peter zwarł szyki np. z Tomkiem Zalewskim z "Zed Studio". Tegoroczny Alastor brzmi genialnie, chociaż w całości powstał na miejscu, w Polsce. Peter - jeśli to czytasz, pomyśl o tym!
Na koniec ciekawostka. Zadałem sobie trochę trudu i poszperałem w tzw. "materiałach źródłowych". Czy wiecie, że zbieżność nazwy Vader z ksywką kosmicznego rozbójnika w czarnym saganie na głowie jest czysto przypadkowa?! Tak - wyczytałem, że nazwa wywodzi się ze starożytnego Egiptu i w wolnym tłumaczeniu oznacza... dojną krowę!!!:) No cóż - wszystko by się zgadzało, bo Vader - podobnie jak krowa - nie zmienia poglądów i w zasadzie od lat konsekwentnie (przesadnie?) nagrywa wciąż to samo. Pozostawiam was zatem sam na sam z tą rewelacją, tymczasem sam biegnę ile sil w nogach wydoić tę krówkę - mleczko może nie jest pierwszej świeżości, ale wciąż bardzo dobre, więc chętnie jeszcze trochę skosztuję. Mmmm, Niebo w gębie...
Part III: 666 groszy od redaktora prowadzącego - Marcin Kubicki
Wystarczy jedno spojrzenie na podstronę MySpace zespołu Vader by zdać sobie sprawę czym tak naprawdę jest dzisiaj legenda polskiego death metalu. Ta mówi nam, że jedynym członkiem grupy jest (padnijmy na kolana) Peter, a wszyscy pozostali ludzie zaangażowani w Vadera to jedynie muzycy sesyjni. To oczywiście jeszcze nie przekreśla "Necropolis". Robi to sama muzyka, która przez całe ostatnie ćwierćwiecze kapeli nie broniła się tak słabo. Vader (czy może raczej Peter) skupił się na nagraniu szybkiej płyty, której sens kończy się dużo szybciej niż sama muzyka, trwająca niewiele ponad pół godziny. Rzadko dzieje się tutaj coś ponad wyżywanie się instrumentalistów na swoich narzędziach w epileptycznym szale. To bardziej thrash niż death metalowa przeprawa, w której umiejętności muzyków mogą się podobać, ale sam styl nie zachwyca. Wieje tu po prostu nudą o niedopuszczalnym stężeniu. Vader nie nagrał naprawdę złej płyty, ale przegrał AD2009 z albumami takich grup jak Asphyx, Denial, Funebrarum i oczywiście rodzimym Behemothem, którego "Evangelion" zjadł "Necropolis" na śniadanie. Smacznego Nergal.
Ocena: 5/10
Marcin Kubicki