Niedługo Papa Roach zagra historyczny, pierwszy koncert na naszej ziemi w warszawskiej "Stodole", toteż warto pochylić się na chwilę nad najlepszą płytą w dyskografii Amerykanów. "Getting Away With Murder", bo o nim rzecz jasna mowa (fani "Infest" chyba mnie zlinczują), to świetny przykład czujnego obserwowania rynku, inkorporowania popularnych trendów do swej muzyki, a przy tym naturalnej ewolucji własnej stylistyki.
Poprzedniczka omawianego albumu, "Lovehatetragedy", świetnie dała sobie radę na rynku (choć nie aż tak spektakularnie jak oficjalny debiut Karaluchów) głównie za sprawą niesamowicie hiciarskich singli. "Time And Time Again" i "She Loves Me Not" to do dzisiaj mocne wizytówki stylu grupy, i wyczekiwane na koncertach przez fanów numery. Papa Roach nie zasypiało zatem gruszek w popiele, i postanowiło przygotować fanatykom swej twórczości więcej takich perełek. I taka jest pierwsza część "Getting Away With Murder".
Niech początek płyty Was nie zwiedzie. Wolny wstęp do "Blood (Empty Promises)" to tylko zagranie na nosie fanom. Już po kilku sekundach mamy ciężki gitarowy motyw, rozpędzoną zwrotkę i wwiercający się w umysł refren. Jest to bardzo dynamiczny numer (niecałe 3 minuty), który wyznacza kurs całego albumu i pokazuje pierwsze zmiany w obliczu Amerykanów. Ci odeszli w swej twórczości od post-grunge'u i nu-metalu, których echa pobrzmiewały na dwóch pierwszych oficjalnych wydawnictwach sygnowanych logiem Papa Roach. Tym razem środek ciężkości przesunięty został w stronę brzmienia bardziej "kalifornijskiego" ale z pełnym zachowaniem hard rockowego etosu. Co udowadniają następne tracki.
"Not Listening" i "Stop Looking" to kolejne bezwstydnie hiciarskie rockowe hymny. Jednak po trzech takich strzałach trochę zaczyna męczyć aranżacyjna powtarzalność patentów w budowie kompozycji (zwrotka-refren-zwrotka-refren-"udziwnienie w środku"-refren). "Take Me" zatem ustawiony jest na bardzo dobrym miejscu w trackliście, daje odetchnąć, swym lżejszym obliczem może co poniektórych starszych fanów wystraszyć, ale moim zdaniem utwór ten zachowuje fason. Tytułowy kawałek to apogeum pierwszej części albumu, największy "powerplay" z "Getting Away With Murder". Cieszy że Papa Roach zbudowali ten song wokół wyraźnie furkoczącej linii basu, co udowadnia, że na brak pomysłów podczas pisania piosenek nie narzekali.
Druga część albumu jest jakby bardziej eksperymentalna. "Be Free" zaczyna się jak kolejny utwór z repertuaru AC/DC, nie Papa Roach. Takiego utworu amerykanie nie mieli wcześniej w swej dyskografii, i do tej pory nie mają. Jednak udana kombinacja z bardziej hard rockową gitarą, zostaje stłamszona następnymi, bardziej popowymi trackami...
"Scars" i "Sometimes" zbyt odbiegają od dawnego stylu Papa Roach by zostały od razu, czy w ogóle, zaakceptowane przez starszych fanów zespołu. Do tego momentu "Getting Away With Murder" był bardziej lajtową wariacją na temat dawnego brzmienia grupy, ale dwa wspomniane songi udowodniły, że Karaluchy wstąpiły na drogę bez powrotu (co przypieczętowali "Paramour Sessions"...). Nie zrozumcie mnie źle, te kompozycje mogą się podobać, mają nawet rzeszę zwolenników. Ale fakt, iż kawałki te mają w sobie więcej "emo" ducha niż rasowego rocka pokazał, że Papa Roach przekroczyli pewną granicę.
Trzy ostatnie kompozycje nadają ponownie właściwy tor "Getting Away With Murder" po chwilowym ataku słodyczy. "Blanket Of Fear", "Tyranny Of Normality" i trochę lżejszy, ale wciąż grzmocący jak cholera "Do Or Die" to najcięższe utwory w rozkładzie jazdy, i najbardziej korespondujące z dawnym obliczem Amerykanów.
Z tą płytą wszystko zmieniło się w Papa Roach, nawet sami muzycy. Jacoby Shaddix z rapującego, pucułowatego "zioma" stał się rasowo ryczącym rockowym herosem, o prawdziwie "handsome" prezencji. Ale "Getting Away With Murder" powinien być grubą kreską, limitem złagodzenia soundu amerykanów. Tak się jednak nie stało, i muzycy poszli dalej w "Kalifornię" i rzewne klimaty na "Paramour Sessions", żeby potem próbować ratować twarz na tegorocznym "Metamorphosis".
Czy "Getting Away With Murder" będzie ostatnią wielką płytą Papa Roach? Czy będzie kolejnym łabędzim śpiewem kończącym świetny okres jakiegoś zespołu w historii muzyki? Czy Amerykanie znajdą znów sposób na łączenie niezapomnianych melodii z rockowym powerem i powstaną jak feniks z popiołów? Czas pokaże. Tymczasem polecam niezdecydowanym sięgnięcie po ten krążek. Tak świetnie brzmiących, ciężkich, rockowych albumów pełnych hitów nie ma wiele.
Grzegorz Żurek