Pierwszy rzut oka na okładkę płyty i pierwsza zmyłka. Blisko dziesięciotonowy, legendarny amerykański "truck" Peterbilt 379 i oszczędny w swej formie napis Tardy Brothers - można by pomyśleć "oho, kolejny amerykański country-blues rock, brodaci gitarzyści i zawodzenie o niedogodnościach kowbojskiej egzystencji". Tylko co ma oznaczać ostre, zadziorne logo "TB" na masce wozu i -do licha!- czemu cała ciężarówka upaćkana jest we krwi...
Kręgosłup amerykańskiej grupy Obituary, czyli bracia John i Donald Tardy, znani lepiej jako "Angus i Malcom Young death metalu", po niemal 25 latach pielęgnacji nieskazitelnego (chociaż to chyba nieodpowiednie słowo) wizerunku ikony "śmierć rocka" wreszcie odważyli się zrobić coś na własny rachunek. W efekcie dokonali niemożliwego - bez odcinania się od swoich gnijących korzeni stworzyli zupełnie nową, niespotykaną w twórczości ich macierzystej kapeli jakość i - prawdopodobnie zupełnie przypadkiem - nagrali "metalową płytę roku 2009"! Wszyscy wokół pewnie już się cieszą i biją pokłony i tylko Ja - biedny, niedoświadczony "krytyk" - wciąż nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w ostatniej chwili powstrzymałem się od wystawienia pierwszej w mojej w karierze "mitycznej" oceny "10/10"... Bo debiutancki album braci Tardy to najlepsze, co mogło się przydarzyć metalowemu maniakowi w tym roku. To płyta, która powoduje, że po mym delikatnym policzku płynie łza (dobra przesadzam - ale chciałem, żeby było choć trochę lirycznie, czy wręcz dramatycznie) - "Bloodline" brzmi, jakby powstało w najlepszym (przynajmniej w moim subiektywnym odczuciu) okresie dla muzyki metalowej i w ogóle dla gitarowego rocka, czyli na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, na krótko przez pojawieniem się Nirvany i innych Kornów, którzy zjedli wszystkie ówcześnie pojawiające się płyty z etykietą "heavy-metal" (a myślicie, że dlaczego mało kto dziś pamięta np. rewelacyjny Sanctuary, pierwszy poważny zespół Warella Dane z Nevermore), przy okazji łamiąc gryfy gitar shredderów pokroju Snake’a Sabo (Skid Row) czy Alexa Skolnicka (Testament) - widzieliście to na zapisach z koncertów Kurta, on nigdy nie zniszczyłby swojego własnego instrumentu.
"Bloodline" to płyta wybitnie gitarowa i w ogóle wybitna. Niby firmują ją bracia Tardy - czyli wokalista (a raczej krzykacz) i perkusista, a jednak jest to płyta skierowana przede wszystkim do Nas - Gitarzystów - w ok. 80% wypełniają ją partie gitary solowej autorstwa czterech wioślarzy: Ralpha Santolli (tak! - to właśnie trwające niemal wieczność sesje "Bloodline" stało się dla tego wspaniałego gitarzysty przepustką do stęchłego świata Obituary), Jerry’ego Tidwella (były gitarzysta Executioner, czyli Obituary jeszcze w czasach "szczenięcych"), Johna Li (tylko 19 lat na na karku - kiedy miałem tyle lat wierzyłem, że zostanę gitarowym shredderem- przed chłopakiem wielka kariera, przede mną już tylko marzenia) oraz Scotta Johnssona (tego Pana niestety nie kojarzę). Solówki na tej płycie to geniusz - zarówno w kwestii kompozytorskiej jak i technicznej. Powrót Alexa Skolnicka do Testament to cud, partie Kirka Hammeta na "Death Magnetic" to wspaniała niespodzianka a obecność Chrisa Brodericka w Megadeth to również wielkie wydarzenie - mimo to w tym roku rządzi ekipa "Santolla i spółka", i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Podstawą metalowego utworu nie są jednak solówki (chociaż również są bardzo ważne), lecz dobry, metalowy riff. A akurat riffy na "Bloodline" to miód na uszy miłośnika metalu - klasyczne metalowe struktury z końca lat osiemdziątych plus - uwaga, uwaga - bardzo silne wpływy hard-rocka. Już otwierający płytę "Bring You Down" rozpoczyna się motywem przypominającym nieco rockowy thrash-metal Megadeth z okolic "Countdown To Extinction". Później mamy do czynienie z bardziej klasyczną, thrashmetalową jazdą (tytułowy "Bloodline" oraz "Eternal Lies" z konkretnymi, prostymi, rytmicznymi riffami i charakterystycznymi pauzami, które znowu - nie wiedzieć czemu - kojarzą mi się odrobinkę z Megadeth), chociaż pojawiają się też dwa rozpędzone, speed metalowe strzały, które dryfują w stronę macierzystej formacji braci ("Deep Down" i "Faset Call"). Najbardziej zaskakują jednak "Wired" - delikatna, akustyczna miniatura z wyśmienitymi, niezwykle harmonijnymi partiami solowymi (co najciekawsze - nie udziela się tu żaden z dwójki braci firmujących omawiane wydawnictwo) i "Scream Descendent" - metalowy, instrumentalny killer (chociaż wokalista John zaznacza tutaj swoją obecność kilka razy wykrzykując "RAAAAAAAAAAAA" plus kilka niezrozumiałych, wyciszonych zwrotów w tle) z genialnym riffem (pierwsze dźwięki mogą nieco kojarzyć się z "Crystal Mountain" Death, ale to dosyć luźna interpretacja) i umiejętnie wplecionymi partiami gitary akustycznej w finale (znów kłania się wspomniany kawałek Death) - gdyby utwór ten zamieścić na "Death Magnetic" zamiast "Suicie Redemption", nowe dzieło Metallicy na pewno podskoczyłoby w rankingach. Płyta kończy się równie zaskakująco jak zaczyna - riff oraz solówka rozpoczynająca utwór "Fade Away" to rasowy hard-rock, coś czego nikt na pewno nie spodziewałby się po zespole muzyków z death-metalowej Florydy. Inna sprawa to brzmienie - klasyczne aż do bólu, przeniesione rodem z "Master Of Puppets" czy "Fabulous Disaster" Exodus. Jednym słowem - czyste i klarowne (w porównaniu do Obituary wypada jak ubranie potraktowane Vanishem wobec ubrania w ogóle nie pranego), ale nie przesadnie sterylne i bez niskich strojów charakterystycznych dla czasów dzisiejszych. Andy Sneep czy Colin Richardson niekoniecznie polubią tę płytę - ale maniacy lat osiemdziesiątych na pewno!
A gdzie w tym wszystkim bracia Tardy? No cóż, John jest niereformowalny, przez całą płytę ryczy jak złapany w kłusowniczą pułapkę łoś - innymi słowy mamy tutaj do czynienia ze stuprocentową esencją stylu wokalnego znanego z Obituary. A co najciekawsze - o dziwo, ten głos pasuje do tej niezwykle harmonijnej, perfekcyjnie skomponowanej, zaaranżowanej i zagranej płyty jak pięść Tomasza Adamka do twarzy Bernarda Hopkinsa (nawiasem mówiąc - walka się jednak odbędzie!). Wiele wyśmienitych (w części instrumentalnej) heavy- i thrash-metalowych płyt w historii zostało zmarnowanych przez piejących lub charczących wokalistów - w tym przypadku nie ma mowy o jakiejkolwiek pomyłce, John może nie jest prawdziwym kameleonem (nie z taką barwą), ale potrafi wkomponować się w muzykę towarzyszącego zespołu. Jeśli chodzi o Donalda - perkusista potwierdza, że jest muzykiem wszechstronnym i klasą samą w sobie. Kto słuchał kiedykolwiek Obituary wie o czym mówię - nawet w tej dosyć prostej, wybitnie antywirtuozerskiej muzyce potrafi wtrącić swoje trzy grosze i zaproponować trochę nietuzinkowych schematów. Podobnie na "Bloodline" - kiedy trzeba gra bardziej rockowo, innym razem zasuwa jak autobus pielgrzymkowy prowadzony przez kierowcę po kilku puszkach "Red Bulla".
"Bloodline" to niesamowita płyta. Na pewno najlepsza, jaką słyszałem w tym roku. Mimo to aż dwa dni przybierałem się do tej recenzji - zwyczajnie nie mogłem się zdecydować, jaką wystawić ocenę. Jeszcze godzinę temu miało być 10/10. Chyba jednak trochę wymiękłem. Ostatecznie zdecydowałem się na 9,5. Bo to nie jest jakaś tam pospolita "dziewiątka" - to najmocniejsza "dziewiątką" jaką kiedykolwiek wystawiłem i najlepsze co mnie ostanio spotkało (jeśli chodzi oczywiście o muzykę). Z drugiej strony nie jestem pewien, czy kiedy - jako osiemdziesięcioletni dziadek - będę nauczał swoje prawnuki o "jedynym słusznym" gatunku muzycznym będę na pewno pamiętał tę płytę, tak jak "Symbolic" Death czy "Master Of Puppets" pewnego znanego zespołu. Inna sprawa, że nie jestem do końca przekonany, czy cokolwiek będę wtedy pamiętał:) No - "krakowskim targiem" niech będzie, że nie postawiłem oceny maksymalnej, dlatego, że płyta trwa zaledwie niecałe 39 minut, a to stanowczo za mało, żądam drugie tyle. Ostatecznie wszystko w rękach redaktora prowadzącego - kiedyś zapowiedział, że jeśli wystawię ocenę połówkową, to zaokrągli ją w górę, zgodnie z elementarnymi zasadami matematyki. Jeśli na stronie ujrzę 10/10 to się wcale nie obrażę - jakoś muszę Was "niedowiarki" przekonać do tej płyty, a to chyba najprostsza droga…
Z pewnością za moment uznacie mnie za wcielone zło i bluźniercę moi Drodzy Czytelnicy (nie, nie - nie chodzi o dylematy religijne, w tej kwestii zawsze starałem się stać "po jasnej stronie mocy" i niech tak już zostanie) ale muszę to powiedzieć - jeśli jedynym sposobem na to, aby Panowie Tardy wzięli się za porządną promocję tego albumu i ewentualnie nagrali coś jeszcze pod szyldem Tardy Brothers jest zawieszenie działalności Obituary, to niech John znowu kłóci się z kolegami z zespołu (naturalnie oprócz brata i Ralpha) ile wlezie i ponownie kuma się z towarzystwem widniejącym we wkładce do "Bloodline". Fakt, ostatnie albumy "Nekrologu" są bardzo dobre, ale po co mi dziesięć kolejnych identycznych płyt? Od dzisiaj rządzi Tardy Brothers - nowa-stara marka na metalowym firmamencie. Nie przechodźcie obok niej obojętnie.
Michał Czarnocki