Floryda, to skąpany w gorącym słońcu raj - legendarna kraina surferów, ponętnych, roznegliżowanych plażowiczek i cyrkowej koszykówki spod znaku NBA oraz jeden z najważniejszych punktów granicznych Ziemia-Wszechświat (czytaj Centrum Lotów Kosmicznych NASA), oaza rozrywki cielesno-umysłowej (chyba jednak bardziej cielesnej), jaskinia uciech wszelakich - krótko mówiąc: "prawie Eden".
Jednakże - jak to mówią - "prawie" zazwyczaj robi wielką różnicą. Bo jak można nazwać "doskonałym" miejsce, w którego najciemniejszych zaułkach zrodziło się coś tak niesamowicie chorego i obrzydliwego jak krwiożerczy, oldschoolowy death metal - mocny jak polski spirytus, przerażający jak sceniczny makijaż Adama Darskiego i ostry jak sobotnio-niedzielny dowcip Karola Strasburgera trupi wyziew, dla niepoznaki zwany przez jego najwytrwalszych miłośników "sztuką". A stąd już niedaleka droga do pioniera gatunku, obchodzącej w przyszłym roku ćwierćwiecze powstania grupy Obituary, która po dwóch latach przerwy od dobrze przyjętego "Xecutioner’s Return" powraca z nową porcją (nie)świeżego mięsa...
"Darkest Day" to już trzeci w dorobku zespołu krążek od czasu pamiętnej reaktywacji w 2004 roku. Dodam tylko, że to kolejna płyta, która nie wnosi w zasadzie nic nowego do twórczości grupy... Bo Obituary to żywa ikona necro-metalu, prawdziwy monolit, niereformowalny twór, nieskażony nawet najmniejszą kropelką nowoczesności - od lat niezmienny niczym Jack-Daniels-Hard-rock Lemmy’ego, Burbon’n’Roll Stonesów czy kwaśny ryk naszego rodzimego Titusa-"Kwasożłopa". I bardzo dobrze - bo przecież chyba nikt z nas nie oczekuje po amerykańskiej grupie czegokolwiek innego, oprócz wciąż robiącego wrażenie przerażającego ryku Johna Tardy’ego (jeśli kostucha potrafi mówić, to z pewnością wydaje z siebie dźwięki bliźniaczo podobne wokalom starszego z braci Tardy), charakterystycznego brzmienia gitary Trevora Peresa, które zgodnie ze słownikiem Ojca Dyrektora można zdefiniować jako "brud absolutny" (aż chciałoby się rzec "gdzieś ty się nie mył gitarowy jazgocie") i ultra-technicznych, porywających partii perkusyjnych Donalda. To już drugi studyjny krążek nagrany bez nieodżałowanego Alana Westa (który zaprzepaścił swoją karierę w reaktywowanym, oryginalnym składzie grupy przez swoje alkoholowe uzależnienie, które po piątym z kolei aresztowaniu za prowadzenie pojazdu w stanie nietrzeźwym zaprowadziło go za kratki) i jednocześnie druga kolejna płyta z udziałem wirtuoza metalowej gitary - wiecznie niedocenianego Ralpha Santolli. Bardzo cieszę się, że muzyk ten jest w składzie "Nekrologu" - po wieloletniej tułaczce po - fakt, faktem - najlepszych grupach metalowych (Death, Iced Earth, Deicide - te nazwy mówią same za siebie!), w których niestety nigdy nie zagrzał miejsca na dłużej (patrz głośny konflikt z Johnem Shafferem z Iced) znalazł swoją bezpieczną przystań w postaci Obituary. I z pełną odpowiedzialnością za moje słowa mogę stwierdzić, że należało się mu, tak samo jak należało się to zespołowi - bo charakterystyczne, wirtuozerskie, czasem wręcz (sic!) hard-rockowe solówki (chociaż na szczęście nie aż tak ultra-melodyjne jak w przypadku rewelacyjnych partii w "Declaration Day" Iced Earth) Santolli, które wypełniają około 40% zawartości płyty (chociaż wydaje mi się, że to i tak o wiele mniej niż w przypadku debiutu muzyka w szeregach zespołu, na którym każda możliwa część utworów - oprócz momentów, w których rządził wokal - wypełniona była harcami gitarzysty po gryfie) to w zasadzie jedyna nowa jakość w twórczości grupy i pewien maluteńki powiew świeżości (a takiego stęchłego trupa, jakim jest muzyka Obituary trzeba co jakiś czas przewietrzyć, bo zaśmiardnie do reszty). Przyznaję, jeszcze przy okazji "Xecutioner’s Return" przeżyłem szok po raz pierwszy słysząc olbrzymi kontrast pomiędzy brudem gitar rytmicznych a niemal krystalicznie czystymi solówkami, nawet przez moment zatęskniłem do klimatycznych form solowych Alana Westa, jednak dzisiaj już nie wyobrażam sobie muzyki Obituary bez Ralpha Santolli - tak jak już napisałem, zespołowi po prostu należały się tak wspaniałe solówki (chyba najlepsze od czasów chlubnego epizodu Jamesa Murphy’ego w Obituary). A jest ich naprawdę dużo - w niektórych utworach pojawiają się nawet w aż trzech odsłonach!
W kwestii riffów - mamy tutaj pełen przekrój temp i rytmów nawiązujących zarówno do debiutu (otwierający płytę strzał w postaci chyba najlepszego na płycie "List Of Dead") jak i flirtujących z hard-corem wydawnictw "World Demise"/"Back From The Dead"(rytmiczne "Blood To Give" i kroczący, masywny "Payback"). Jedyne, czego brakuje mi na płycie to bardziej chwytliwych i zapadających w pamięć motywów (jeśli w ogóle w przypadku Obituary można mówić o jakiejkolwiek chwytliwości) w stylu "Threatening Skies" i "By The light" ("Back From The Dead") czy "Final Thoughts" i "Don’t Care" ("World Demise") - antykomercyjność stylu grupy niestety potrafi momentami spowodować, że utwory zlewają się w jedną, nieco chaotyczną całość. Jednakże, jak wspomniałem, ten mankament w dużym stopniu tuszuje gitarzysta solowy wygrywając niebanalne, wpadające w ucho motywy (polecam tutaj szczególnie obfitujący w santollowe pasaże, zaczynający się charakterystyczną melodią "Lost").
O Obituary zwykło się mówić metaforycznie jako o "gnijącym, żywym trupie" (głównie ze względu na specyficzną tematykę utworów z wczesnych wydawnictw zespołu). Słuchając "Darkest Day" nie mam jednak żadnych wątpliwości - ten trup ma się całkiem dobrze, wcale nie zamierza się rozlecieć i najwyraźniej chyba napsuje nam jeszcze trochę krwi.
Michał Czarnocki