Marty Friedman będzie już zawsze kojarzony z Megadeth, ale życie po tej kapeli też istnieje, czego dowodzi choćby tegoroczny album amerykańskiego gitarzysty pt. "Wall of Sound".
Przypomnijmy, że Marty Friedman zagrał na esencjonalnych albumach "Rust in Peace" z 1990 roku i "Countdown to Extinction" z 1992 roku, a także na pozostałych nagraniach Megadeth z ostatniej dekady XX wieku. Po odejściu z kapeli stopniowo zaczął wiązać się z Japonią, gdzie przez kilkanaście lat wypracował sobie status żywej legendy i człowieka z okładki. Friedman nie tylko tworzy muzykę w Japonii, ale też o niej opowiada na łamach rozmaitych magazynów oraz w programach telewizyjnych. Jego życie to dziś Japonia. Obecność tego kraju wydaje się więc czymś naturalnym na nowym krążku gitarzysty.
Tym sposobem skład personalny na "Wall of Sound" zdominowali przedstawiciele japońskiej sceny rockowej, choć głównym obiektem nagraniowym było należące do Dave'a Grohla kalifornijskie Studio 606. Ponadto na krążku, oprócz japońskiego zaciągu twórców, usłyszymy również gitarzystów amerykańskich zespołów Black Veil Brides - Jinxxa i Deafheaven - Shiva Mehrę, a także Jørgena Munkeby'ego z norweskiego Shining, zaś miksem dzieła zajął się ceniony w Europie Jens Bogren. Warto dodać, że wiele fantastycznych partii na bębnach zarejestrował tu Anup Sastry (w kilku utworach zagrał Gregg Bissonette). Całość pod względem personalnym łączy więc aktualne życie Marty'ego Friedmana z wyraźnymi akcentami z jego przeszłości i jest kilkunastym już zapisem solowych możliwości gitarzysty.
Na "Wall of Sound" znalazło się jedenaście utworów. Wiodącą gitarą użytą w nagraniach przez Marty'ego Friedmana był Jackson USA Signature Marty Friedman MF-1. Trzeba przyznać, że ex-gitarzysta Megadeth wyczynia na tym wiośle cuda, a skala jego zagrywek, wypuszczeń, zjazdów i solówek na dystansie "Wall of Sound" jest ogromna oraz bardzo inspirująca. To połączenie metalowej drapieżności ("Self Pollution", "Streetlight", "Something To Flight") z subtelnością i dokładnością muzyki klasycznej ("Sorrow and Madness", "The Soldier"). W ten sposób na krążku usłyszymy zarówno potężne metalowe riffy, jak i smyczki oraz instrumenty klawiszowe, które pojawiały się już na poprzednich nagraniach gitarzysty.
Mierząc się z zawartością albumu nie sposób nie zauważyć, że Marty Friedman jest wirtuozem gitary. Nie ograniczają go gatunki, a singlowa kompozycja "Whiteworm" dobrze to odzwierciedla. Łączy ona różne style, prezentując też serię znakomitych improwizacji głównego autora płyty. Podobnie jest w przypadku "Pussy Ghost" (…swoją drogą tytuł pasujący do klimatu Japonii), czy też "The Blackest Rose", "Miracle" i "The Last Lament", gdzie oprócz mocnych, ciężkich riffów Friedman proponuje serię nietypowych zagrywek, przy okazji też budując wielopiętrowe solówki. Krajobraz płyty dopełnia ballada "For a Friend", gdzie Marty, oprócz mocniejszych riffów, zaproponował także zagrywki bardziej przystępne dla słuchacza, niesione pewną formą romantycznej melancholii.
W sumie więc ten niemal w całości instrumentalny album - wyjątkiem jest utwór "Something To Flight", gdzie w swoim stylu wydziera się Jørgen Munkeby - stanowi kapitalny przykład, jak wiele może zdziałać gitara w rękach uzdolnionego i doświadczonego gracza. "Wall of Sound" to nie tylko świetnie brzmiąca gitarowa ilustracja jego wysokiego kunsztu, ale również bogatej wyobraźni, którą przynależność do Megadeth zaczęła w pewnym momencie ograniczać. Dziś ten gitarzysta może oddawać się pełnej swobodzie w tworzeniu muzyki, może być zarówno Japończykiem, jak również Amerykaninem, ale z pewnością pozostaje w ekstraklasie najlepszych metalowych gitarzystów globu. Zatem "Wall of Sound" to jazda obowiązkowa dla fanów gitary.
Konrad Sebastian Morawski