Jørn Lande na swoim nowym albumie przekonuje: "Jestem wojownikiem do szpiku kości!". Jego walka o heavy metal nie ustaje.
Lata mijają, a nieco już przyozdobiony siwizną Norweg pozostaje wierny swojej filozofii tworzenia klasycznych heavymetalowych kawałków, tak jakby czas dla niego zatrzymał się w latach osiemdziesiątych XX wieku. Album "Life On Death Road" przywołuje te skojarzenia bardziej, niż wcześniejsze liczne nagrania Jørna Lande w ramach firmowego zespołu Jorn. Otóż nowy materiał to jeszcze więcej dynamitu, szybkości, solówek gitarowych, charakterystycznego galopu instrumentalnego i oczywiście świetnych partii wokalnych. Jorn ma się naprawdę nieźle, a heavy metal w jego wydaniu powinien znaleźć wielu zwolenników wśród miłośników gatunku.
Być może o kondycji zespołu świadczy odświeżenie jego składu. W nagraniach "Life On Death Road" wzięli udział wyjęci z niemieckiej sceny gitarzysta Alex Beyrodt i basista Mat Sinner. Ponadto Jørn Lande pozwolił na więcej włoskiemu zaciągowi muzyków, czyli klawiszowcowi Alessandro Del Vecchio i perkusiście Francesco Jovino, którzy współpracowali już z Norwegiem na poprzednim krążku, ale dopiero teraz dostali szersze możliwości zaprezentowania swoich talentów. Zresztą Del Vecchio został nawet współproducentem albumu. Na "Life On Death Road" usłyszymy także kilka riffów i solówek gitarowych, pod którymi podpisał się Gus G, zaś współudział w tworzeniu nowych kawałków ma również m.in. Simone Mularoni. Z tego kolażu licznych talentów narodził się rozbudowany, trwający przeszło godzinę materiał, który pod względem czasu trwania w repertuarze Jorn ustępuje tylko krążkowi tribute dla Dio (2010) i nagraniu symfonicznemu (2013).
"Life On Death Road" zawiera łącznie dwanaście kawałków. Dominują tu rozpędzone, typowe heavymetalowe standardy z okresu największej popularności NWOBHM, nad którymi stempel esencjonalności przybijają znakomite, wielopiętrowe solówki (…pod tym względem wyróżniają się błyskotliwe odjazdy gitarowe w utworze tytułowym, czy też porywające solo w "The Optimist"). Album zasuwa w odtwarzaczu z iście judasową prędkością, choć w niektórych przypadkach porywającym gitarowo-perkusyjnym zestawom nieco klimatu odbierają nazbyt wyeksponowane fragmenty melodyjne autorstwa Del Vecchio (przede wszystkim w utworze "Love Is The Remedy"). W sumie więc niektóre partie krążka nie zawsze wykazują odporność na zbyt dużą ilość cukru, ale są to bardzo rzadkie przypadki. Ciekawie za to wybrzmiewają ukłony w kierunku klasycznego rocka ("I Walked Away", "Man of the 80's"), wciąż znajdującego się w orbicie zainteresowań Jørna Lande.
O unikatowej tożsamości Jorn świadczy natomiast mający za sobą lata doświadczeń wokal. To, co być może nie zawsze było dostrzegane, czyli drapieżna i zarazem widowiskowa maniera wokalisty, wydaje się dziś największym atutem tego zespołu. Jørn Lande to człowiek dobry na sztandary, któremu jednak w okresie wieloletniej aktywności zabrakło przynależności do regularnej kapeli, umożliwiającej mu dotarcie do szerszego grona odbiorców. W każdym razie dzięki Norwegowi nad "Life On Death Road" rozciąga się specyficzna, podszyta mrokiem aura, która z miejsca przywołuje skojarzenia z Jørnem Lande i jego kruczym przyjacielem. Klejnotami w koronie tego materiału są bez wątpienia przestrzenna kompozycja tytułowa, a także podniosłe ballady "Dreamwalker" i "The Optimist" oraz zabrudzone, elektryczne heavymetalowe killery w stylu "Insoluble Maze (Dreams in the Blindness)" i "The Slippery Slope (Hangman's Rope)", a także niesiona przekrojową atmosferą twórczości kapeli finałowa kompozycja "Blackbirds". To przykłady porywających możliwości Jorn.
W sumie więc wydaje mi się, że dopóki Jørn Lande czuwa na posterunku, dopóty heavy metal w swym klasycznym wydaniu będzie istniał. Te chwalebne inspiracje wypełniają dziś twórczość zespołu, ale też wnoszą sporo klimatu charakterystycznego dla głównego autora tego przedsięwzięcia. Zatem wypada w ostatnim zdaniu powiedzieć, że Jørn Lande znajduje się w niezłej formie, a "Life On Death Road" tylko to potwierdza. Czad.
Konrad Sebastian Morawski