Był taki czas, że Emmure i The Acacia Strain słuchało się zamiennie. Jedni rozkochani w 2-stepie i narkotycznych bitach, drudzy gotowi do kwadratowej, ale nieco bardziej thrash/hardcore’owej młócki.
Obie formacje, choć różne ze względu na osoby liderów, spajało dość podobne brzmienie i granie prostych dźwięków, przepełnionych furią i niekończącymi się breakdownami. Dodajmy do tego nihilistyczną narrację Vincenta Bennetta i z powyższej dwójki tworem dla mnie ciekawszym jest grupa z Chicopee w stanie Massachusetts.
Najnowszy, ósmy studyjny krążek Akacji nie przynosi absolutnie żadnych zmian w stylu grupy, a mimo to doskonale sprawdza się jako "odmulacz" i ścieżka dźwiękowa do wysiłku fizycznego. W przypadku takiego grania (zwał, jak zwał, deathcore, hardcore, metalcore..) często ważniejszy jest aspekt energetyczny niźli sama warstwa czysto kompozycyjna, dlatego zawartość "Gravebloom" perfekcyjnie sprawdza się w roli narzędzia do upustu nerwów i frustracji. Malo tego, zespół na żywo (nieważne z jakim materiałem) jest stuprocentową petardą wybuchająca z siłą rażenia godną dynamitu, a dzięki killerom takim jak "Dark Harvest" czy "Big Sleep", poszerzą swój arsenał o kolejne śmiercionośne pociski.
Największą wadą (i paradoksalnie zaletą) The Acacia Strain jest jednowymiarowość. Kompozycje zlewają się w jedną magmę, wciągającą słuchacza w świat rozbujanych rytmów i mocarnego brzmienia, ale jednak - wyprutego z pasji. "Gravebloom" ma jedno zasadnicze zadanie; siać zniszczenie, a brzmienie krążka bije na łeb ostatni long Emmure. Środki wyrazu niby inne, ale atmosfera i atak (sekcja rytmiczna!) uderza z podobną mocą, choć tutaj bez matematycznych zapędów i djentowo-industrialnych wycieczek. Jeśli Vincent i spółka zwalniają lub wplatają w swoją młóckę skromne pokłady melodii, to tylko po to, aby przygotować słuchacza na jeszcze większą dawkę nienawiści (dziewięć minut "Cold Bloom").
Innymi słowy, jeśli szukasz odskoczni od lżejszych rzeczy, albo zwyczajnie, chcesz trzymać rękę na deathcore’owym pulsie, a do tego nie nudzą cię breakdowny i monotonny ryk Bennetta - masz swój album jeśli nie roku, to z pewnością sezonu.
Grzegorz Pindor