Nie rozumiem do końca obiegowej opinii, iż Virgin Snatch to przyszli zbawcy polskiego thrash metalu.
Tym gatunkiem Polska nigdy nie stała, i ten zespół raczej tego nie zmieni. Gdy parali się gatheringowym death/thrashem na "Art Of Lying" wiele nie zwojowali. Kiedy wpuścili więcej nowoczesnych patentów na "In The Name Of Blood" zaczęli być wielką nadzieją. Teraz dodając więcej technicznych smaczków... wciąż nadzieją pozostają. A to nie rokuje dobrze.
Muzyka na "Act Of Grace" wiele nie zmieniła się w stosunku do poprzedniczki. Wciąż mamy do czynienia z ekstremalną formą thrash metalu, z powtykanymi tu i ówdzie czystymi wokalami Zielnego (tym razem trochę niższymi, i dobrze). Do gwiazd w zespole, obok guitar hero Jacka Hiro, dołączył basista Novy. Jego grę świetnie uwypukla produkcja krajowych weteranów konsolety, braci Wiesławskich, którzy tym razem pobawili się w Andy'ego Sneapa. Ale nawet zabiegi produkcyjne na światowym poziomie nie ukryły największej wady omawianego materiału. Mamy tu do czynienia ze świetnym rzemiosłem, kunsztem... i nic ponad to. Prawdziwe emocję, i szczere oblicze grupy pojawia się na chwilę w przejmującej balladzie dedykowanej Vitkowi "It's Time". Ale oprócz tego mamy walkę z określeniem własnej muzycznej tożsamości. Raz mamy ponowne zapędy pod Testament (z lekką dawką rockowego luzu) w poświęconym najbardziej metalowemu trunkowi "Daniel The Jack" (nie, nie chodzi o Jaggermeistera). Gdzie indziej mamy klimaty rodem z "In The Name Of Blood" jak w "Slap In The Face".
To nie jest zła płyta, wręcz przeciwnie. Słucha się jej miło, posiada świetne partie solowe, przemyślane kompozycje. Problem tkwi w tym, że znowu Virgin Snatch mogło, ale znów nie do końca dało radę. Boje się, że zespół ten podzieli los wielu polskich zespołów, które już do końca kariery mimo zadowalających wydawnictw pozostały niespełnionymi nadziejami.
Grzegorz Żurek